Hide
BĄDŹ NA BIEŻĄCO!
Follow on Facebook
Facebook
Show
Thu, Mar 28, 2024

Technologia

Technologia

All Stories

165 firm zaapelowało do Komisji Europejskiej o działania antymonopolowe ws. Google

165 firm i organizacji internetowych wystosowało list do Komisji Europejskiej, w którym oskarżyło Google o nieuczciwe faworyzowanie własnych produktów i usług i zaapelowało do Unii Europejskiej o podjęcie surowych działań antymonopolowych wobec koncernu.

Firmy oskarżyły Google o to, że nieuczciwie wykorzystuje swoją dominującą pozycję rynkową i faworyzuje w wyszukiwarce internetowej własne produkty i serwisy, jak platformy podróżnicze, pracy czy najmu, które otrzymują preferencyjną pozycję w wynikach wyszukiwania w sieci. W liście do Margrethe Vestager, komisarz UE odpowiedzialnej za postępowania antymonopolowe prowadzone przez Komisję Europejską, branża zaapelowała o zdecydowaną reakcję UE i ukrócenie tego typu działań.

Wśród sygnatariuszy listu znalazło się 135 firm internetowych i 30 stowarzyszeń branżowych z 21 krajów, w tym Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Podpisane pod dokumentem firmy, jak Yelp, Expedia, Trivago, Kelkoo, Stepstone i Foundem, od lat krytykują amerykański koncern i zarzucają mu nieuczciwe praktyki handlowe.

Komisja Europejska przyznała, że otrzymała dokument i zapowiedziała, że wkrótce wystosuje odpowiedź.

Google zaprzeczył zarzutom i powiedział, że nie zmusza użytkowników do korzystania z konkretnych serwisów, zaś wyniki dotyczące konkurencyjnych stron są zaledwie o "kliknięcie dalej".

"Ludzie spodziewają się, że Google dostarczy im najbardziej dokładnych wyników, którym mogą ufać. Nie spodziewają się, że będziemy promować konkretne firmy, w tym naszych konkurentów, albo że zaprzestaniemy uruchamiać przydatne usługi, które umożliwiają Europejczykom wybór wśród konkurencyjnych ofert" - powiedział agencji Reutera przedstawiciel Google'a.

Komisarz Vestager trzy lata temu już nałożyła na Google karę w wysokości 8,25 mln euro za wykorzystywanie przez koncern pozycji rynkowej do faworyzowania swoich serwisów zakupowych, systemu operacyjnego Android i własnych reklam.

Komisja Europejska 2 grudnia ma przedstawić projekt przepisów o rynkach cyfrowych, regulujący m.in. działanie platform internetowych. (PAP)

Photo 93111097 © Spvvkr | Dreamstime.com

Google naprawiło dwie poważne podatności przeglądarki Chrome

Koncern Google naprawił dwie poważne podatności typu zero-day występujące w przeglądarce Chrome. Według ekspertów firmy luki bezpieczeństwa były aktywnie wykorzystywane przez cyberprzestępców zarówno w wersji Chrome'a na komputery, jak i na system Android.

Podatność CVE-2020-16009 pozwalała na zdalne wykonanie kodu w silniku JavaScript V8 działającym w dostarczanej przez Google'a przeglądarce Chrome. Druga luka, którą określono nazwą kodową CVE-2020-16010, pozwalała atakującym na przepełnienie bufora i uzyskanie przywilejów dostępowych w systemie operacyjnym dla urządzeń mobilnych Android - również opracowanym przez koncern z Mountain View.

Według dyrektora programu badawczego Google'a ProjectZero, Bena Hawkesa, cyberprzestępcy wykorzystujący drugą z wykrytych luk najprawdopodobniej korzystali również z innych podatności popularnego oprogramowania.

Hawkes, jak pisze serwis Ars Technica, nie podał szczegółów dotyczących działania obu podatności, które usunęła firma. Nie wiadomo obecnie, jakie wersje przeglądarki Chrome były celem działań cyberprzestępców ani kto padł ich ofiarą. Nie ma również informacji dotyczących tego, jak długo ataki były aktywnie prowadzone i czy stała za nimi jedna grupa cyberprzestępcza, czy też kilka gangów.

Podatność CVE-2020-16009 została wykryta w części przez członka działu analizy zagrożeń Google'a, którego praca koncentruje się na działalności grup hakerskich pracujących na zlecenie rządów różnych państw. Według specjalisty scenariusz ataku na przeglądarkę może być cyberprzestępcom zlecony w ramach tego rodzaju współpracy.

Jak przypomina Ars Technica, dwa tygodnie wcześniej Google naprawiło inną groźną podatność bezpieczeństwa znaną jako CVE-2020-15999. Występowała ona w silniku obsługi fontów Freetype wykorzystywanym nie tylko w przeglądarce Chrome, ale również w innych popularnych programach. Luka pozwalała na zdalne wykonanie kodu przez cyberprzestępców i była wykorzystywana w połączeniu z podatnościami systemów Windows 10 i Windows 7. (PAP)

 

Photo 117200494 © Bigtunaonline | Dreamstime.com

PayPal umożliwi transakcje w bitcoinach i innych kryptowalutach

PayPal wchodzi na rynek kryptowalutowy. Operator płatności umożliwi swoim klientom nabywanie oraz sprzedawanie bitcoinów, a także kilku innych cyfrowych tokenów, które będą następnie mogły zostać wykorzystane na zakupach u partnerów firmy - informuje serwis BBC.

PayPal współpracuje z ponad 26 mln sprzedawców z całego świata. Transakcje kryptowalutowe mają zostać udostępnione w pierwszej kolejności w USA, gdzie trafią do użytkowników systemu płatności PayPala w ciągu kolejnych kilku tygodni. W pozostałych regionach nowe możliwości płatnicze zostaną udostępnione w ciągu pierwszych miesięcy przyszłego roku.

Wśród kryptowalut, które jako pierwsze zostaną dodane do portfolio PayPala, znajdują się: ethereum, litecoin i bitcoin cash. Według firmy wszystkie tokeny będą przechowywane w cyfrowym portfelu udostępnianym przez PayPala.

Po ogłoszeniu spółki kurs bitcoina osiągnął wysokość 12 tys. dolarów za jeden token, najwyższą od lipca ubiegłego roku - podało BBC.

BBC przypomina, że kryptowaluty to wciąż niszowa metoda płatności, przede wszystkim ze względu na ich wysoką niestabilność w porównaniu z tradycyjnymi środkami płatniczymi. Cyfrowe tokeny cieszą się jednak rosnącą popularnością wśród inwestorów związanych z gospodarką cyfrową.

PayPal wdrożenie możliwości płacenia z użyciem kryptowalut uzasadnia "chęcią zwiększenia świadomości konsumenckiej i ich upowszechnienia". Oprócz otwarcia możliwości obrotu kryptowalutowego operator płatności będzie udostępniał swoim klientom również materiały edukacyjne na temat kryptowalut, które mają "pomóc zrozumieć ich ekosystem". (PAP)

 

ID 36769171 © Marcel De Grijs | Dreamstime.com

Facebook uruchamia serwis randkowy w Europie

Facebook zapowiedział, że po kilku miesiącach opóźnienia uruchomi swój serwis randkowy w 32 krajach Europy. Pierwotny start nowej usługi koncernu Marka Zuckerberga został na początku roku zablokowany przez irlandzki urząd ochrony danych z powodów proceduralnych.

Serwis randkowy FB wystartować miał oficjalnie w połowie lutego tego roku. Start platformy został jednak zablokowany przez irlandzkie Biuro Komisarza Ochrony Danych. Urząd zarzucił amerykańskiej firmie, że niedostatecznie przygotowała się do ochrony danych unijnych konsumentów, nie przeprowadziła oceny ryzyka dla prywatności użytkowników, nie wprowadziła odpowiednich zabezpieczeń ani nie przekazała władzom wystarczającej dokumentacji w tej sprawie. Facebook dostał nakaz dopracowania aplikacji tak, żeby spełniała unijne wymogi dotyczące ochrony danych osobowych.

Facebook poinformował we wpisie na internetowym blogu firmy, że wprowadził wymagane zabezpieczenia i że platforma udostępniona zostanie na rynku UE. Odpowiedzialna za projekt Kate Orseth napisała, że użytkownicy będą mogli sami założyć swój profil randkowy oraz usunąć go w każdej chwili bez konieczności usuwania swojego konta na Facebooku. Imiona i informacja o wieku użytkownika zostaną pobrane z jego konta w serwisie i nie będą mogły zostać zmienione na stronie randkowej. Na nowym portalu nie będą natomiast publikowane nazwiska internautów ani dodatkowe informacje o nich, chyba że wcześniej wyrażą zgodę na ich ujawnienie.

Facebook ogłosił swoje plany wejścia na rynek randek internetowych w maju 2018 r. Serwis kilka miesięcy później przetestowany został w Kolumbii, a później w kolejnych krajach Ameryki Południowej i Azji. Ubiegłej jesieni aplikacja zadebiutowała w Stanach Zjednoczonych. Wtedy też Facebook zapowiedział, że na początku 2020 r. zamierza wejść także na rynek europejski. (PAP)

 

Shutterstock

Parlament Europejski za przepisami o odpowiedzialności operatorów za AI

Parlament Europejski zagłosował w nocy z wtorku na środę za uregulowaniem przepisów ws. sztucznej inteligencji, w tym nakładaniem na operatorów technologii odpowiedzialności za szkody wywołane przez AI oraz ustanowieniem ram etycznych dla wdrażania technologii w UE.

Eurodeputowani wezwali Unię Europejską do utworzenia ram prawnych, zgodnie z którymi operatorzy tzw. technologii AI wysokiego ryzyka byliby odpowiedzialni za wyrządzane przez nie szkody. Do tej kategorii zalicza się m.in. rozwiązania biometryczne lub związane z opieką zdrowotną wykorzystujące algorytmy uczenia maszynowego.

Według polityków "przepisy powinny mieć zastosowanie do fizycznych lub wirtualnych działań AI, które zagrażałyby życiu, zdrowiu lub integralności cielesnej, powodowały szkody materialne lub poważne szkody niematerialne skutkujące możliwą do zweryfikowania stratą ekonomiczną".

Parlament Europejski chce, żeby operatorzy technologii posiadali ubezpieczenie od odpowiedzialności cywilnej podobne do tego, jakie obowiązuje kierowców samochodów osobowych.

"Takie ramy prawne podnosiłyby zaufanie obywateli do technologii wykorzystujących AI, bo zapobiegałyby działaniom, które mogłyby być niebezpieczne" - powiedział niemiecki europoseł Axel Voss z grupy EPP, sprawozdawca w tej sprawie.

PE zaapelował również do Komisji Europejskiej o ustanowienie ram prawnych określających zasady etyczne dla opracowywania, wdrażania i stosowania sztucznej inteligencji. Jak podkreślili europosłowie, przepisy dotyczące AI powinny być ukierunkowane na ludzi i zapewniać im bezpieczeństwo, a same technologie - projektowane tak, żeby przez cały czas nadzór nad nimi mógł sprawować człowiek.

"Jeżeli technologie te zawierają funkcje, które mogą spowodować poważne naruszenie zasad etycznych i stanowić zagrożenie, zdolności do samouczenia się powinny zostać zablokowane, a kontrolę nad tymi funkcjami powinien w pełni przejąć człowiek" - podkreślił PE.

W obliczu rozwoju sztucznej inteligencji unijni politycy chcą również nowych regulacji w zakresie prawa do własności intelektualnej . Europosłowie są zdania, że należy wprowadzić rozróżnienie na twórczość wspomaganą a twórczość generowaną przez AI. Według PE AI nie powinna mieć osobowości prawnej, a prawa własności intelektualnej przyznawane powinny być jedynie ludziom. (PAP)

Image by Gerd Altmann from Pixabay

Intel i Google ostrzegają przed poważną podatnością Bluetooth na Linuksie

Intel i Google ostrzegają przed poważną podatnością bezpieczeństwa technologii Bluetooth, która występuje w systemie Linux. Luka umożliwia potencjalnym atakującym zdalne wykonanie kodu na urządzeniu znajdującym się w zasięgu sygnału Bluetooth.

Zdaniem ekspertów z obu firm, wykryta podatność może być wykorzystana m.in. do nieuprawnionego pozyskiwania danych z atakowanych urządzeń.

Podatność wykryta przez specjalistów została ochrzczona mianem "Bleeding Tooth" (krwawiący ząb). Zdaniem inżyniera Google'a Andy'ego Nguyena wykorzystanie luki przez hakerów nie wymaga od nich żadnej interakcji z atakowanym urządzeniem. Każda osoba znajdująca się w odpowiedniej odległości od komputera-ofiary może wykonać na nim zdalnie kod, który umożliwia zdobycie przywilejów administratora oraz pozyskanie np. poufnych danych.

Luka "Bleeding Tooth" znajduje się w module oprogramowania BlueZ, który służy do implementacji kluczowych protokołów technologii Bluetooth w systemie Linux. Poza komputerami działającymi w oparciu o ten system, moduł BlueZ wykorzystywany jest również przez szeroko dostępne na rynku urządzenia internetu rzeczy - zarówno te z segmentu konsumenckiego, jak i te stosowane w przemyśle.

BlueZ współpracuje z systemem Linux w wersji 2.4.6 oraz wszystkimi późniejszymi.

Nguyen cytowany przez serwis Ars Technica twierdzi, że odkrycie podatności "Bleeding Tooth" zostało dokonane przypadkowo podczas innych badań z zakresu cyberbezpieczeństwa. Dotyczyły one innej luki znanej jako "BlueBorne", pozwalającej cyberprzestępcom na wysyłanie dowolnemu urządzeniu poleceń, które są wykonywane zdalnie i nie muszą zostać uruchomione przez użytkownika klikającego np. w złośliwy link lub podłączającego swoje urządzenie do innego, zainfekowanego przez hakerów. Do ataku z wykorzystaniem "BlueBorne" według ekspertów wystarczy jedynie włączona komunikacja Bluetooth u ofiary.

Intel, który ma bardzo duży wkład w rozwój modułu BlueZ (oprogramowanie to tworzone jest w ramach projektu open-source), twierdzi, iż najlepszą metodą zabezpieczenia się przed działaniem nowowykrytej podatności "Bleeding Tooth" jest aktualizacja jądra systemu Linux do wersji 5.9. (PAP)

 

Intel i Google ostrzegają przed poważną podatnością Bluetooth na Linuksie

Mężczyzna z plecakiem odrzutowym latał nad lotniskiem LAX

Niezidentyfikowana osoba z plecakiem odrzutowym latała w okolicach międzynarodowego lotniska w Los Angeles (LAX). Jest to już drugi taki przypadek w ciągu dwóch miesięcy.

Załoga samolotu China Airlines powiedziała, że ​​zobaczyła coś, co wyglądało na kogoś z plecakiem odrzutowym w środę, 14 października, na wysokości niemal dwóch kilometrów w pobliżu LAX, jak donosi FAA, Federalna Administracja Lotnicza.

FBI bada incydent, podobnie jak ten z września.

Nie jest jasne, czy stanowiło to zagrożenie dla chińskiego samolotu.

Plecak odrzutowy to urządzenie zwykle przymocowane do pleców osoby, które wykorzystuje strumienie gazu lub odpowiedniego paliwa do wzniesienia się w powietrze.

Lot China Airlines zgłosił wieży kontrolnej, jak sądzono, osobę lecącą z plecakiem odrzutowym o godzinie 13:45 czasu lokalnego (20:45 GMT) w środę 14.10.2020. Natychmiast poinformowano o tym organy ścigania. Śledztwo jest w toku.

„FBI jest w kontakcie z FAA i prowadzi dochodzenie w sprawie wielu doniesień o tym, co według świadków wyglądało na osobę z plecakiem odrzutowym latającą w pobliżu LAX” - powiedziała rzeczniczka FBI w Los Angeles, Laura Eimiller.

Jak dotąd władze lotniska nie wypowiedziały się w tej sprawie publicznie.

Wynalazcy na całym świecie konstruowali plecaki odrzutowe w ciągu ostatniej dekady, a jeden człowiek w Brighton w Wielkiej Brytanii pobił ostatnio rekord prędkości lotu z prędkością 136,89 km/h.

Były również używane do latania po Dubaju i wokół Statui Wolności w Nowym Jorku.

Mężczyzna z plecakiem odrzutowym latał nad lotniskiem LAX

TikTok na czarnej liście w kilku krajach

TikTok ma się dobrze,  od wiosny zanotowano wiele milionów pobierań na smartfony. Jednak w kilkunastu krajach został zakazany. Między innymi na początku tego tygodnia Pakistan, a kilka miesięcy temu Indie.

Administracja Białego Domu od jakiegoś czasu pracuje nad projektem zakazania TikToka w Stanach Zjednoczonych. Chwilowo do tego nie doszło, bo TikTok ma dobrych prawników. Biały Dom nie odpuszcza i nie ustaje w wysiłkach.

Kilka dni temu Pakistański Urząd Telekomunikacyjny oznajmił, że TikTok rozpowszechnia niemoralne treści. Zastrzeżenia do materiałów udostępnianych przez TikToka Pakistański Urząd Telekomunikacyjny zgłaszał właścicielom aplikacji.

Wydano również specjalne rozporządzenia w tym zakresie. Przedstawiciele TikToka jednak nie zareagowali tak, by w pełni dostosować się do wymogów Pakistanu. Pakistański Urząd Telekomunikacyjny oznajmił, że nie zamyka się na współpracę z właścicielami aplikacji.

 Warunkiem jest wprowadzenie odpowiednich rozwiązań, które będą zapobiegać rozpowszechnianiu nieprzyzwoitych treści, jednocześnie niezgodnych z pakistańskim prawem.

Ostateczne zablokowanie TikToka w USA miało mieć miejsce 27 września, jednak nie doszło do tego dzięki sędziemu Carlowi Nicholsowi, który wydał orzeczenie blokujące usunięcie TikToka z AppStore oraz Google Play. O takie orzeczenie od dłuższego czasu wnioskowali przedstawiciele ByteDance. Jednocześnie nie zostały zablokowane inne działania przeciw najpopularniejszej aplikacji, które mają wejść w życie 12 listopada. Wynika z tego, że TikTok, na razie ma się dobrze w USA i walczy o swoje.

ByteDance Ltd. to chińska międzynarodowa firma zajmująca się technologiami internetowymi z siedzibą w Pekinie.

 

TikTok na czarnej liście w kilku krajach

Dziecięce smartwatche Xplora 4 pozwalają na szpiegowanie użytkowników

Dziecięce smartwatche Xplora 4 produkowane przez chińską firmę Qihoo 360 Technology pozwalają na szpiegowanie użytkowników - ostrzegają eksperci z branży cyberbezpieczeństwa. Ich zdaniem urządzenia zawierają celowo wbudowane przez producenta "tylne drzwi".

Według specjalistów z norweskiej firmy Mnemonic, sprzedawane w USA i Europie smartwatche Xplora 4 mogą bez wiedzy i zgody użytkownika rejestrować obraz i dźwięk. Do aktywowania tych funkcji wystarczy szyfrowana wiadomość SMS - alarmują badacze. Ich zdaniem wyposażenie przeznaczonych dla dzieci zegarków w funkcje szpiegowskie nie jest bynajmniej błędem producenta tych gadżetów, a rezultatem celowego działania.

Smartwatche Xplora są reklamowane przez producenta jako "pierwszy telefon dziecka" i zawierają moduł pozwalający na umieszczenie w nich karty SIM umożliwiającej łączność telefoniczną oraz przesył danych. Urządzenie umożliwia rodzicom dziecka lokalizowanie go z użyciem specjalnej aplikacji, z którą sparowany jest zegarek. Jak donosi serwis The Register, do tej pory sprzedano ok. 350 tys. smartwatchy Xplora 4 (dane producenta).

"Tylne drzwi (w zegarku - PAP) nie są podatnością ani luką cyberbezpieczeństwa. To celowo wbudowana funkcjonalność, z kodem zawierającym nazwy konkretnych funkcji służących do zdalnego wykonywania zdjęć, wysyłania lokacji i rejestracji dźwięku. Aktywuje się ją przez wysłanie wiadomości SMS na zegarek, w której zawarta jest odpowiednia komenda" - napisali w swoim raporcie dotyczącym sprawy badacze Harrison Sand i Erlend Leiknes.

Eksperci sugerują, że inteligentne zegarki Xplora 4 mogą być wykorzystywane do potajemnego robienia zdjęć otoczenia osoby z nich korzystającej, a także do śledzenia lokalizacji oraz ciągłej rejestracji treści rozmów w pobliżu. The Register podkreśla, że Sand i Leiknes nie twierdzą, iż ktokolwiek do tej pory wykorzystał te urządzenia do prowadzenia systematycznego nadzoru elektronicznego 

Producent zegarków Xplora odpiera zarzuty stawiane przez Sanda i Leiknesa, argumentując, że znalezione przez nich fragmenty kodu są stare, były wykorzystywane przy prototypowaniu urządzenia, a obecnie nie są wykorzystywane. Firma twierdzi, że w ogóle nie jest to możliwe, bo oprogramowanie Xplora 4 zostało zaktualizowane tak, by zablokować ich działanie.

Jak przypomina The Register, inteligentne zegarki marki Xplora znalazły się w raporcie Norweskiej Rady Konsumentów i firmy Mnemonic z 2017 roku, w którym ostrzega się rodziców przed zakupem urządzeń dziecięcych niechroniących należycie prywatności i bezpieczeństwa użytkowników.

W czerwcu tego roku firma Qihoo 360 Technologies została wpisana przez amerykańskie ministerstwo handlu na tzw. czarną listę podmiotów, z którymi firmy z USA nie mogą utrzymywać relacji handlowych ze względów ryzyka dla bezpieczeństwa narodowego kraju. (PAP)

Dziecięce smartwatche Xplora 4 pozwalają na szpiegowanie użytkowników

Google opracowało alarmy dla osób niesłyszących i niedosłyszących

Google opracowało nową funkcjonalność dla osób niesłyszących i niedosłyszących: ostrzeżenia o nietypowych dźwiękach dochodzących z domu, jak uporczywe szczekanie psa, płacz lub ciągły szum wody. Usługa dostępna jest na smartfonach z Androidem i zegarkach Wear OS.

Nowa funkcjonalność opracowana przez Google oparta jest na technologii sztucznej inteligencji i działa w pełni offline. Aplikacja pracuje za pomocą wbudowanego w telefon mikrofonu jest w stanie wyłapać i rozpoznać 10 różnych dźwięków, takich jak alarm wydawany przez czujniki dymu i ognia, szum wody, płacz dziecka, szczekanie psa czy pukanie do drzwi.

Powiadomienia alarmowe wysyłane są na sprzęty z systemem Android i przybierają postać np. wibracji urządzenia lub sygnałów świetlnych, tak żeby przyciągnąć uwagą użytkownika. Jak informuje Google, usługa powstała głównie z myślą o osobach niesłyszących lub niedosłyszących. Może jednak również z powodzeniem sprawdzić się w sytuacjach, kiedy użytkownik nie słyszy dźwięków z otoczenia, bo ma na uszach np. słuchawki.

Ostrzeżenia dostępne są nie tylko na smartfonach, ale także na innych urządzeniach Google, w tym inteligentnych zegarkach Wear OS. W przypadku sytuacji alarmowych urządzenie takie zaczyna np. wibrować na nadgarstku. "Może to być szczególnie przydatne w sytuacji, kiedy użytkownicy chcą otrzymywać powiadomienia także w nocy, kiedy już śpią" - napisała na blogu internetowych firma. (PAP)

 

Google opracowało alarmy dla osób niesłyszących i niedosłyszących

IBM wydziela spółkę na potrzeby usług zarządzania infrastrukturą

Koncern IBM wydziela ze swoich struktur osobnę spółkę dla usług zarządzania infrastrukturą. Firma chce stawiać na rozwój chmury obliczeniowej i sztucznej inteligencji - podaje dziennik "Financial Times". Inwestorzy pozytywnie przyjęli plany spółki.

Bezpośrednio po zapowiedzi planowanej restrukturyzacji wartość akcji koncernu International Business Machines (IBM) wzrosła na czwartkowej sesji nawet o 8 proc. Od tego czasu na giełdzie nowojorskiej obserwowana jest korekta kursu spółki, jednak w piątek przed południem czasu lokalnego cena za walor IBM utrzymuje się na poziomie o ponad 4 proc. wyższym, niż na środowym zamknięciu.

Inwestorzy ucieszyli się z planowanej przez koncern restrukturyzacji, gdyż usługi zarządzania infrastrukturą od pewnego czasu były czynnikiem spowalniającym wzrost IBM-u - zauważył londyński dziennik. Jak przypomina "FT", w ciągu ostatnich 33 kwartałów IBM odnotowywał spowolnienie przez aż 29 z nich.

Dział zarządzania infrastrukturą odpowiada obecnie za ok. 25 proc. przychodów firmy. Z kolei rozmaite usługi konsultingowe i technologiczne w ostatnim kwartale stanowiły ok. 60 proc. jej przychodów.

Według analityka w firmie Constellation Research Holgera Muellera restrukturyzacja "to koniec IBM-u, jaki znaliśmy, który był uniwersalnym usługodawcą w dziedzinie technologii dla sektora przedsiębiorstw". Jego zdaniem planowane przez firmę zmiany to "rozpoznanie", którego celem jest sprawdzenie, jak giełda na Wall Street zareaguje na wydzielenie spowalniającego rozwój spółki działu. W ocenie specjalistów posłuży to za prognozę dla kolejnych restrukturyzacji.

Londyński dziennik tłumaczy, że wzrost popularności usług chmury obliczeniowej przełożył się na coraz większą skłonność klientów IBM-u i innych firm do rezygnacji z utrzymywania usług IT wewnątrz własnych firm, a także do przerzucenia większej części ich budżetów przeznaczonych na usługi teleinformatyczne realizowane przez takich dostawców, jak AWS (Amazon) czy Azure (Microsoft).

Prezes IBM-u Arvind Krishna w rozmowie z "Financial Times" ocenił, że po restrukturyzacji zarządzany przez niego koncern będzie mógł zainwestować więcej w rozwój usług chmurowych i sztucznej inteligencji, które obecnie są dla firmy kluczowe. Inwestycje mają być realizowane m.in. poprzez przejęcia, takie jak ubiegłoroczna, warta 34 mld dolarów transakcja zakupu firmy Red Hat specjalizującej się w rozwiązaniach open-source.

Krishna uważa, że planowane przez spółkę zmiany przywrócą ją na drogę wzrostu. Wstępne wyniki finansowe spółki za trzeci kwartał plasują przychody firmy na poziomie 17,6 mld dolarów - zgodnie z oczekiwaniami analityków. (PAP)

 

IBM wydziela spółkę na potrzeby usług zarządzania infrastrukturą

Google będzie pobierać 30 proc. prowizji od transakcji w aplikacjach z Play Store

Google będzie pobierać 30 proc. prowizji od transakcji wewnątrz aplikacji i usług cyfrowych dystrybuowanych przez oficjalną platformę z oprogramowaniem na Androida Play Store - informuje serwis Gizmodo. Nowe zasady mają obowiązywać od przyszłego roku.

Koncern z Mountain View na swoim blogu poświęconym rozwojowi systemu Android zapowiedział, że twórcy aplikacji będą mieli czas do 30 września 2021 roku na przystosowanie swojego oprogramowania do nowych zasad.

Gizmodo spekuluje, że data wdrożenia zasad o 30-proc. prowizji od transakcji w aplikacjach zbiegnie się z udostępnieniem nowej wersji systemu Android 12, który ma ułatwić dystrybucję oprogramowania również na innych platformach, niż oficjalny sklep z oprogramowaniem Google Play.

Według serwisu nowa polityka Google'a wiąże się z chęcią polepszenia komunikacji koncernu z programistami. Wiceprezes firmy ds. zarządzania produktami Sameer Samat pisał na stronach Google'a, iż spółka otrzymywała niejednokrotnie uwagi dotyczące złożoności języka regulaminów i zasad, które dotyczą przetwarzania transakcji w aplikacjach dystrybuowanych przez Google Play.

Po zmianach Google będzie wymagało wykorzystywania przez programistów systemu billingowego Google Play, o ile moduł poboru opłat przez niego oferowany będzie zintegrowany z oferowanym przez nich oprogramowaniem. Wówczas twórcy aplikacji będą musieli korzystać z niego do obsługi każdej transakcji, która będzie wykonywana przez użytkowników z poziomu danego programu lub usługi.

Jednocześnie, co podkreśla serwis Gizmodo, Google pozostawia programistom możliwość wyboru platform, na których dystrybuowane jest ich oprogramowanie. Jak pisze na blogu firmowym Samat, "wierzymy, że deweloperzy powinni mieć wybór odnośnie tego, jak dystrybuują swoje aplikacje. Jesteśmy też przekonani, iż platformy powinny konkurować o konsumentów i twórców oprogramowania". (PAP)

Google będzie pobierać 30 proc. prowizji od transakcji w aplikacjach z Play Store

IBM zwodował swój pierwszy autonomiczny statek badawczy

IBM wspólnie w organizacją badawczą ProMare stworzył w pełni autonomiczny statek badawczy, sterowany przy użyciu sztucznej inteligencji. Jednostka zwodowana została w Plymouth w Wielkiej Brytanii, a w przyszłym roku wyruszyć ma w rejs po Atlantyku.

Statek badawczy o nazwie Mayflower Autonomous Ship (MAS), który powstał we współpracy IBM z organizacją ProMare, zwodowany został w Plymouth w Wielkiej Brytanii w 400 rocznicę wyruszenia z tego do Ameryki Północnej portu żaglowca Mayflower.

Budowa bezzałogowej jednostki oraz szkolenie sterującego nią modelu AI trwały ponad dwa lata. Statek ma pomagać naukowcom w zdobyciu informacji związanych z globalnym ociepleniem, ochroną zwierząt i gromadzeniem się mikrodrobin plastiku w oceanach.

IBM i Promare uruchomiły także portal internetowy, który umożliwi internautom śledzenie na żywo misji realizowanych przez MAS. I tak, za pośrednictwem strony MAS400, zainteresowani będą mogli dowiedzieć się m.in., gdzie aktualnie przebywa jednostka, a także jakie warunki panują na oceanie. System sterujący MAS wyposażony został również w chatbot o nazwie Artie. Oprogramowanie opracowane wspólnie przez IBM i start-up Chatbotay ma przekazywać internautom szczegóły dotyczące projektów realizowanych przez MAS, wyniki badań oraz informacje o kondycji statku, które przekazywane mają być "żywym i dostępnym językiem".

"Ochrona oceanów w dużym stopniu zależy od tego, czy uda nam się do niej przekonać ludzi. Platforma MAS400 została zaprojektowana w taki sposób, żeby zaangażować internautów w projekt, informować ich gdzie akurat znajduje się okręt, z jaką prędkością się porusza, w jakich warunkach pogodowych oraz jakie badania przeprowadza" - podkreślił w informacji prasowej Frederic Soreide, dyrektor naukowy projektu Mayflower Autonomous Ship.

Przez najbliższe sześć miesięcy jednostka będzie brała udział w projektach pilotażowych badań. Ale już wiosną przyszłego roku MAS wyruszyć ma w swój pierwszy rejs po Atlantyku; okręt przebyć ma trasę podobną do tej, jaką w 1620 r. przepłynął żaglowiec Mayflower. (PAP)

 

IBM zwodował swój pierwszy autonomiczny statek badawczy

Microsoft: testy podmorskiej infrastruktury przetwarzania danych pomyślne

Testy podmorskiej infrastruktury do przetwarzania danych wypadły pomyślnie - ogłosiła firma Microsoft, która po dwóch latach podniosła z dna morza serwer "The Northern Isles" (Wyspy Północne), do niedawna zanurzony w wodach Morza Północnego niedaleko szkockich Orkadów.

Wynurzenie "Wysp Północnych" rozpoczęło końcową fazę realizacji "Projektu Natick" Microsoftu, który jest programem badawczym mającym dać odpowiedzi na temat efektywności i kosztów eksploatacji podmorskiej infrastruktury dla przetwarzania danych. Miałaby ona być lokalizowana w pobliżu już istniejących, lądowych placówek tego typu i pomóc w zapewnieniu mocy obliczeniowej dla wciąż rosnących potrzeb wynikających ze zwiększającej się nieustannie ilości przetwarzanych danych.

Serwis Ars Technica podaje, że "Projekt Natick" był realizowany od kilku lat. Pierwszy serwer podwodny Microsoftu umieszczono na dnie morza w 2016 roku. Problemy wynikające z eksploatacji infrastruktury podwodnej są oczywiste - czytamy. Sprzęt umieszczany na morskim dnie musi być ekstremalnie wytrzymały, gdyż nie można go regularnie serwisować, a reagowanie na sytuacje awaryjne zawsze będzie wiązało się z działaniem obłożonym pewnym opóźnieniem. Infrastruktura tego rodzaju jest również mniej intuicyjna, ale - jak zauważa serwis - to kwestia kompromisu, którego pozytywną stroną jest brak zagrożenia przez możliwe ingerencje zewnętrzne, np. osób chcących odciąć kable serwerowe.

Podwodna infrastruktura nie wymaga również do swojego działania nieruchomości, których ceny rosną, operuje również w oparciu o "niemal darmowe chłodzenie" z wykorzystaniem otaczających ją wód morskich.

Serwer "Wyspy Północne" został zbudowany przez spółkę Naval Group z sektora morskiej energii odnawialnej i obronności przy wsparciu firmy Green Marine, która zajmuje się inżynierią morską. Przez dwa lata znajdował się na dnie morza w miejscu, gdzie prądy morskie mogą osiągać prędkość nawet dziewięciu mil na godzinę, a wysokość fal dochodzi do 20 metrów.

Zdaniem Ars Technica, sukces eksperymentu z wykorzystaniem "Wysp Północnych" wskazuje na użyteczność i możliwość wydajnego wykorzystania zielonej energii w budowie centrów przetwarzania danych. Według menedżera "Projektu Natick" Bena Cutlera, przyszłością może być lokalizowanie tego rodzaju infrastruktury w pobliżu farm wiatrowych budowanych na morzu, gdyż nawet niewielka ilość energii wiatrowej może wystarczyć do ich zasilania. (PAP)

 

Microsoft: testy podmorskiej infrastruktury przetwarzania danych pomyślne

Internauci apelują do YouTube'a o nieusuwanie społecznościowego dodawania napisów

Internauci oraz brytyjskie organizacje pozarządowe apelują do należącej do Google'a platformy YouTube, aby nie usuwała funkcji społecznościowego dodawania napisów do nagrań wideo w serwisie. Według nich będzie to ogromna strata dla niesłyszących użytkowników.

Funkcja napisów społecznościowych pozwala użytkownikom YouTube'a dodawać napisy do nagrań umieszczonych w serwisie przez innych autorów. Wcześniej w tym roku YouTube zapowiedział, że zostanie ona wyłączona z dniem 28 września.

Sprzeciwiają się temu brytyjskie organizacje pozarządowe zajmujące się pomocą osobom niesłyszącym oraz internauci, którzy argumentują, że serwis powinien swoją decyzję skonsultować wcześniej ze społecznością osób głuchych. YouTube argumentuje z kolei, że z funkcji społecznościowych napisów w rzeczywistości korzysta bardzo niewielkie grono użytkowników, a poza tym może ona w łatwy sposób być wykorzystywana niezgodnie ze swoim przeznaczeniem, np. do rozsiewania spamu albo mowy nienawiści. Serwis twierdzi ponadto, że jedynie bardzo mały procent materiałów wideo znajdujących się na platformie ma napisy wygenerowane przez społeczność, co stanowi dodatkowy powód usunięcia funkcji z YouTube'a.

Brytyjskie Stowarzyszenie Osób Głuchych (British Deaf Association) twierdzi, że napisy społecznościowe "to funkcja, która zwiększa dostępność i świadomość (na temat problemów osób niesłyszących - PAP) i może integrować ich z szerszą społecznością".

"Ta decyzja tworzy kolejne bariery dla osób głuchych, uniemożliwiając im dostęp do materiałów bez dodanych napisów. Opcja automatycznego ich generowania oferuje napisy niskiej jakości i nie powinna być w ogóle rozpatrywana jako alternatywa" - twierdzi organizacja.

Decyzja YouTube'a wzbudziła również niezadowolenie wśród internautów, którzy na Twitterze zorganizowali akcję protestu wobec decyzji platformy, opatrując swoje wpisy hasztagiem #DontRemoveYoutubeCCs (pisownia oryginalna, ang. "nie usuwajcie napisów społecznościowych z YouTube'a" - PAP).

Serwis internetowy BBC zwraca uwagę, że funkcja społecznościowego dodawania napisów do materiałów wideo może być wykorzystywana nie tylko przez osoby niesłyszące, ale również użytkowników chcących nauczyć się obcego języka, lub też zapoznać ze znaczeniem tekstów piosenek ulubionych wykonawców, którzy tworzą muzykę w innym języku.

W kwietniu YouTube zapowiedziało, że po usunięciu funkcji społecznościowych napisów udostępni nowe oprogramowanie dla twórców internetowych, które ułatwi im dodawanie własnych napisów do zamieszczanych w serwisie treści. Przez pierwsze pół roku dostęp do narzędzia ma być bezpłatny. (PAP)

 

Obraz USA-Reiseblogger z Pixabay 

Internauci apelują do YouTube'a o nieusuwanie społecznościowego dodawania napisów

Huawei przegrał przed sądem najwyższym ws. licencji na patenty

Chiński koncern Huawei przed brytyjskim sądem najwyższym przegrał sprawę ws. licencji na patenty - informuje dziennik "Financial Times", który ocenia, że przedmiotowe orzeczenie może przełożyć się na wzrost kosztów licencji dla wszystkich producentów smartfonów.

Brytyjski sąd najwyższy w Londynie orzekł, że sądy niższej instancji mają prawo domagać się od firm telekomunikacyjnych i producentów smartfonów przedstawienia międzynarodowych licencji na wykorzystywane przez te firmy technologie. W przeciwnym razie ich postępowanie może stać się przyczynkiem do wstąpienia na drogę prawną ws. naruszenia prawa patentowego - pisze "FT".

Decyzja sądu jest określana przez prawników jako jedno z najważniejszych rozstrzygnięć w sprawach dotyczących prawa ochrony własności intelektualnej ostatnich lat - informuje dziennik, który dodaje, że orzeczenie to przekazuje kontrolę nad własnością intelektualną w ręce właścicieli patentów. Jednocześnie jego skutkiem może być globalny wzrost kosztów licencjonowania patentów dla producentów sprzętu takich jak Apple, Samsung czy Huawei.

Sprawa rozpoczęła się w 2014 roku, kiedy Huawei został oskarżony o naruszenie prawa własności intelektualnej amerykańskiej firmy Unwired Planet, która wcześniej w 2013 roku pozyskała szereg patentów obejmujących rozwiązania łączności bezprzewodowej od szwedzkiego Ericssona.

W 2017 r. chiński koncern został poinstruowany przez brytyjski sąd o konieczności uiszczenia opłat za międzynarodową licencję na użytkowanie tych patentów. Odmowa wiązała się ze wszczęciem postępowania o naruszenie prawa wobec dwóch rozwiązań patentowanych w Wielkiej Brytanii. Huawei odwołał się od tej decyzji, argumentując, iż w takim wypadku powinien płacić nie za licencję międzynarodową, a jedynie tę obejmującą rynek Zjednoczonego Królestwa (wysokość opłat zależna jest od wyników sprzedaży).

Odwołanie zostało oddalone, podobnie jak w przypadku innej chińskiej firmy objętej zbliżonym w charakterze postępowaniem - koncernu ZTE.

"Financial Times" tłumaczy, że orzeczenie sądu zmusi firmy technologiczne sprzedające swoje urządzenia na rynku brytyjskim do pozyskiwania globalnych uprawnień patentowych. Zdaniem cytowanego przez dziennik przedstawiciela środowiska prawniczego - Yohana Liyanage związanego z firmą Linklaters, procesów tego rodzaju będzie wkrótce więcej, a podobne sprawy już teraz są rozpatrywane przez brytyjskie sądy.

Jego zdaniem niektórzy producenci sprzętu mogą w rezultacie nawet rozważyć wycofanie się z brytyjskiego rynku, aby uniknąć konieczności uiszczania kosztów globalnych licencji na opatentowane technologie.

Partner w kancelarii Fieldfisher David Knight z kolei ocenił, że decyzja sądu najwyższego może być "ostatecznym ciosem" dla Huaweia i planów tej firmy związanych z działalnością biznesową na Wyspach. (PAP)

 

Huawei przegrał przed sądem najwyższym ws. licencji na patenty

Naukowiec: Zniknięcie lodów Arktyki spowoduje częstsze zjawiska ekstremalne na całym świecie

Co dekadę bezpowrotnie topnieje 13 proc. lodu morskiego na półkuli północnej. Za kilkadziesiąt lat może on w okresie letnim zniknąć zupełnie. Zmniejszenie jego zasięgu na półkuli północnej powoduje dalsze zmiany klimatu i występowanie ekstremalnych zjawisk pogodowych na Ziemi - mówi ekspert z PAN.

Centrum Arktyki stanowi Ocean Arktyczny, który w dużej części pokryty jest dryfującym lodem morskim. Ten akwen otoczony jest kontynentem północnoamerykańskim i euroazjatyckim oraz archipelagami wysp. Od roku 1978 trwają obserwacje i pomiary satelitarne, które pozwalają na dokładne obrazowanie i obliczanie powierzchni pokrycia Arktyki przez lód morski.

Co roku lód morski sezonowo zmienia swój zasięg, osiągając na półkuli północnej maksymalną powierzchnię na koniec zimy, czyli na przełomie lutego i marca. Pokrywa lodowa ma wtedy średnio około 15 mln km kw. powierzchni. Najmniej lodu jest pod koniec lata - we wrześniu. Zajmuje on wtedy około 6 mln km kw. (jest to średnia dla lat 1979-2019). Dla porównania powierzchnia całej Europy to około 10 mln. km kw.

"W ostatnich latach te wartości znacznie się zmniejszyły i w rekordowym roku 2012, we wrześniu, pokrywa lodu morskiego zajmowała jedynie 3,34 mln. km kw. Z kolei zimą w ostatnich latach powierzchnia lodu morskiego przekracza niewiele ponad 14 mln. km kw" - powiedział w rozmowie z PAP naukowiec z Zakładu Badań Polarnych i Morskich Instytutu Geofizyki PAN dr Tomasz Wawrzyniak.

Powstrzymanie procesu topnienia lodu morskiego w Arktyce może być trudne, bo jego przyczyną jest wzrost temperatury na Ziemi, spowodowany między innymi poprzez rosnące stężenia gazów cieplarnianych. Według dra Wawrzyniaka jeśli ludzie wpłynęliby na redukcję emisji - globalny system klimatyczny powinien zareagować.

Jeśli jednak ten trend nie zostanie wyhamowany, to skutki dramatycznego skurczenia się arktycznej pokrywy lodu morskiego będziemy mogli odczuć także w Europie - alarmuje badacz.

"Lód morski w Arktyce jest wskaźnikiem stabilności klimatu globalnego. Jego zanik ma ogromne konsekwencje dla cyrkulacji oceanicznych i atmosferycznych. To, co dzieje się w Arktyce, ściśle wpływa na występowanie zjawisk o charakterze ekstremalnym, w tym susz i powodzi, które coraz częściej mają miejsce w skali całego globu" - zaznacza.

Brak pokrywy lodowej powoduje dopływ do wnętrza Oceanu Arktycznego ciepłej wody Atlantyku, co z kolei powoduje podwyższenie temperatury powietrza. W konsekwencji zmieniają się układy cyrkulacyjne oceanu i prądy morskie. Powietrze arktyczne nie jest już tak chłodne, co zmienia rozkład układów barycznych (ciśnienia atmosferycznego). W ten sposób może zostać na przykład odblokowany napływ do Europy ciepłych mas powietrza z południa. Dlatego zanik lodu, oddalonego od nas o tysiące kilometrów, odczuwają miliony ludzi na niższych szerokościach geograficznych.

Eksperci zauważają, że za kilka dekad lód w Arktyce może zupełnie zniknąć. Publikujący w sierpniu w "Nature" (https://www.nature.com/articles/s41558-020-0865-2) naukowcy brytyjscy przeanalizowali przeszłość Arktyki (okres między zlodowaceniami, ok 127 tys. lat temu) i na tej podstawie szacują, że w podobny sposób arktyczny lód najprawdopodobniej całkowicie stopnieje ponownie do 2035 roku.

"Obecnie zanik lodu wynosi 13 proc. na dekadę w porównaniu do okresu referencyjnego. Więcej otwartej powierzchni oznacza więcej ciepła w oceanie i coraz gorsze warunki do powstawania lodu morskiego. Projekcje klimatyczne rzeczywiście wskazują na zanik lodu morskiego, który nastąpi w najbliższych dekadach, choć jeszcze kilka lat temu zdaniem sceptyków wydawało się to niemożliwe. Rzeczywisty zanik lodu morskiego jest nawet szybszy, niż przewidywały do niedawna modele klimatyczne, dlatego są one stale rozwijane" - potwierdza dr Wawrzyniak.

Naukowiec dodaje, pokrywa lodowa Oceanu Arktycznego w dużej mierze nie jest już lodem wieloletnim, który miejscami osiągał nawet powyżej 9 metrów grubości. Obecnie jest to lód cieńszy, narastający cyklicznie w okresie zimowym, który łatwo ulega topnieniu w sezonie letnim. Z roku na rok zajmuje coraz mniejszą powierzchnię i jest cieńszy; w wielu rejonach nie tworzy się już wcale.

Obecny rok również nie jest korzystny dla pokrywy lodu w Arktyce. W lipcu zanotowano najniższy zasięg dla tego miesiąca w całej historii pomiarów. 20 sierpnia powierzchnia lodu morskiego na półkuli północnej wynosiła nieco ponad 5 mln km kw.

"Wynik ten jest trzeci najniższy od rozpoczęcia pomiarów zasięgu lodu morskiego. Mniejsza powierzchnia lodu morskiego była w latach 2012 i 2019. Dużo przestrzeni wolnych od lodu pootwierało się w sierpniu na Morzu Beauforta i Czukockim, po sztormach, jakie miały miejsce w lipcu" - dodaje naukowiec.

W porównaniu do początku lat 80., gdy minimalna pokrywa lodowa we wrześniu wynosiła ponad 8 mln km kw., obecnie zmalała o połowę. "To prawie trzynastokrotność powierzchni Polski (0,3127 mln km kw.). W okresie zimowym powierzchnia ta zmalała o 2 mln km kw." - podkreśla klimatolog.

Skąd naukowcy czerpią informacje na temat pokrywy lodowej Arktyki? Dr Wawrzyniak mówi, że pochodzą one z obserwacji satelitarnych czy lotniczych, a także z danych historycznych, sięgających połowy XIX wieku, w tym - logów żeglarskich ze statków pływających w rejonach polarnych.

"Wiemy z nich, że zmiany zasięgu lodu morskiego zaczęły być widoczne dopiero pod koniec XX wieku, w wyniku nasilenia się efektu cieplarnianego i związanego z tym ocieplenia. Największe zmiany są obserwowane od roku 2005, od którego zanik lodu morskiego jest coraz bardziej dramatyczny" - kończy.

O lodzie morskim w rejonie Svalbardu (norweskiej prowincji w Arktyce) i korelacji z temperaturą powietrza można poczytać w publikacji, której współautorem jest dr Tomasz Wawrzyniak: https://rmets.onlinelibrary.wiley.com/doi/full/10.1002/joc.6517 (PAP)

autor: Szymon Zdziebłowski

 

Naukowiec: Zniknięcie lodów Arktyki spowoduje częstsze zjawiska ekstremalne na całym świecie

Wyciekły dane 235 mln użytkowników Instagrama, TikToka i YouTube'a

Wyciekły dane 235 mln użytkowników Instagrama, TikToka i YouTube'a - podaje serwis internetowy magazynu "Forbes". Informacje w niezabezpieczonej bazie danych odkryli specjaliści ds. cyberbezpieczeństwa firmy Comparitech.

Dane, które odnalazł zespół Comparitechu, podzielone były na kilka zbiorów. Dwa najważniejsze zawierały nieco ponad 100 mln rekordów, w których znajdowały się informacje pochodzące najpewniej z Instagrama. Trzeci podzbiór zawierał ok. 42 mln rekordów dotyczących użytkowników TikToka, piąty zaś - zawierający niemal 4 mln rekordów - dotyczył osób korzystających z YouTube'a.

Na podstawie analizy próbek odnalezionych w sieci danych Comparitech stwierdził, że jeden na pięć rekordów zawierał dane takie, jak numer telefonu i adres e-mail pokrzywdzonych w wyniku wycieku osób. Oprócz tego wszystkie rekordy składały się z informacji dotyczących imienia i nazwiska, nazwy profilu, zdjęcia profilowego, a także opisu konta użytkowników. Rekordy zawierały także dane o liczbie osób obserwujących dane konto, zaangażowaniu generowanym przez umieszczane na nim treści, a także tempie wzrostu popularności profilu. W bazie danych można było znaleźć również informacje na temat płci i wieku osób śledzących poszczególne profile oraz ich lokalizacji.

Przedstawiciel firmy Comparitech Paul Bischoff ocenia, że dane tego typu stanowią największą wartość dla cyberprzestępców, którzy działają z użyciem techniki phishingu. Szczególną wartość ujawnionej bazie danych nadaje fakt, że informacje w niej zawarte są posegregowane w ramach wyróżnionych wcześniej kategorii, co sprawia, że są bardzo łatwe w użyciu dla botów, którymi posługują się hakerzy np. podczas rozsyłania SPAM-u.

Specjaliści sugerowali początkowo, że dane mogą pochodzić z wycieku mającego źródło w systemach teleinformatycznych firmy Deep Social, która dziś nie prowadzi już działalności po tym, jak w 2018 roku została odcięta od Facebooka w związku z nadużyciami względem dostępu do danych użytkowników platformy.

Gromadzenie i agregowanie danych o użytkownikach Instagrama i Facebooka stanowi naruszenie regulaminu tego koncernu - przypomina "Forbes". Według firmy Comparitech, przedstawiciele spółki Deep Social po otrzymaniu wiadomości nt. wycieku wysłali informacje na ten temat do zarejestrowanej w Hongkongu, powiązanej firmy Social Data zajmującej się marketingiem w mediach społecznościowych. Baza danych odnaleziona przez Comparitech zniknęła z internetu trzy godziny później. (PAP)

Wyciekły dane 235 mln użytkowników Instagrama, TikToka i YouTube'a

"The Times": w Atlantyku jest ponad 10 razy więcej plastiku niż sądzono

W Atlantyku znajduje się ponad 10 razy więcej plastiku niż sądzono, a ilość odpadów z tworzyw sztucznych wyrzucanych do tego oceanu jest większa niż 8 mln ton rocznie, jak szacowano w 2015 roku - wynika z badań, o których pisze w środę dziennik "The Times".

Naukowcy z Narodowego Centrum Oceanografii w Southampton w południowej Anglii pobrali próbki wody z Atlantyku na głębokościach ok. 10, 30 i 200 metrów w 12 miejscach na linii od Wielkiej Brytanii do Falklandów. Następnie przy pomocy mikroskopu o dużej mocy dokonano analizy składu chemicznego próbek, aby określić rodzaje tworzyw sztucznych.

Stwierdzono, że metr sześcienny wody morskiej zawiera średnio ok. 1000 cząstek polietylenu, polipropylenu i polistyrenu, trzech najczęściej występujących tworzyw sztucznych, które razem stanowią ponad połowę światowych odpadów z tworzyw sztucznych.

Wielkość cząstek wahała się od ok. 30 mikronów, co stanowi połowę szerokości ludzkiego włosa, do 0,5 mm.

Naukowcy obliczyli, że w górnych 200 metrach Atlantyku było od 12 do 21 milionów ton tych trzech tworzyw sztucznych. Poprzednie szacunki sugerowały 17 milionów ton dla całego Atlantyku.

Richard Lampitt, współautor badania, powiedział, że w Atlantyku, który ma średnią głębokość 3 tys. metrów jest prawdopodobnie ok. 200 milionów ton tworzyw sztucznych. Wyjaśnił, że w poprzednich badaniach używano do zbierania plastiku sieci o większym rozmiarze oczek, które nie wychwytywały mniejszych, najbardziej rozpowszechnionych cząstek.

Ponadto wcześniejsze badania koncentrowały się głównie na pomiarach ilości plastiku na powierzchni, w pobliżu powierzchni lub na dnie morza, natomiast brakowało badań dotyczących rozmieszczenia plastiku w całym słupie wody. Niektóre gęstsze cząstki plastiku nie unoszą się na wodzie, a inne mają tendencję do tonięcia, gdy zostaną pokryte bakteriami, pleśnią i szlamem - dodał prof. Lampitt.

Szacunki mówiące o 200 milionach ton w Atlantyku opierają się na stężeniu plastiku występującym na głębokości 200 metrów poniżej poziomu, na którym wody są mieszane przez wiatry i prądy. Lampitt wyjaśnił, że szacunki te opierają się na rozsądnych założeniach dotyczących tego, jak plastik jest rozmieszczony w oceanie, ale będą musiały zostać potwierdzone dodatkowymi badaniami próbek z większych głębokości.

"Wygląda na to, że nasze oceny dotyczące tego, jak wiele odpadów jest wyrzucanych do oceanu, były znacząco niedoszacowane. Aby określić zagrożenia związane z zanieczyszczeniami tworzywami sztucznymi dla środowiska i ludzi, potrzebujemy dobrych szacunków dotyczących ilości i właściwości tego materiału, sposobu jego przedostawania się do oceanu, jego degradacji, a następnie jego toksyczności w tych stężeniach" - powiedział.

Choć autorzy badali tylko ilość tworzyw sztucznych w Atlantyku, stwierdzili, że jest prawdopodobne, iż szacunki dotyczące odpadów z plastiku w innych oceanach również są rażąco zaniżone. (PAP)

"The Times": w Atlantyku jest ponad 10 razy więcej plastiku niż sądzono

Brytyjski rząd rozważa legalizację jazdy samochodem na autopilocie od 2021 r.

Brytyjski rząd rozpoczął procedurę konsultacji przed opracowaniem przepisów dopuszczających jazdę bez rąk na kierownicy samochodami wyposażonymi w technologię automatycznego utrzymywania pasa ruchu (ALKS). Prawo mogłoby wejść w życie od 2021 r.

Technologia automatycznego utrzymywania pasa ruchu (ALKS - automated lane keeping system) umożliwia kierowcy zdjęcie na dłuższy czas rąk z kierownicy podczas jazdy w określonych warunkach, np. na autostradzie lub w korku. Ten rodzaj samochodowego autopilota stanowi trzeci z pięciu poziomów autonomiczności pojazdów.

Systemy ALKS są już montowane w niektórych modelach pojazdów (np. Cadillac czy Audi), jednak jeszcze nigdzie na świecie stosowanie ich w ruchu drogowym nie jest uregulowane prawnie. Jak informuje w środę BBC, brytyjski rząd rozpoczął właśnie konsultacje w tej sprawie, zmierzające do stworzenia przepisów dopuszczających jazdę bez rąk na kierownicy od wiosny 2021 roku. Planowane nowe zapisy w kodeksie ruchu drogowego miałyby dopuszczać jazdę na autopilocie np. na wolnym pasie autostrady z prędkością maksymalną 70 mil na godzinę (ok. 112,6 km/h).

Kluczową kwestią do ujęcia w przepisach jest decyzja dotycząca zakresu odpowiedzialności kierowcy za pojazd poruszający się w trybie autopilota. Autonomia trzeciego poziomu zakłada stałą gotowość kierowcy do przejęcia sterów pojazdu. Brytyjskie władze rozważają jednak wprowadzenie odpowiedzialności prawnej dostawcy technologii za zdarzenia drogowe mające miejsce w czasie użytkowania trybu autopilota.

"Technologia automatycznej jazdy może uczynić ruch drogowy bezpieczniejszym, płynniejszym i łatwiejszym dla kierowców, a Wielka Brytania powinna być pierwszym państwem, które skorzysta z jej dobrodziejstw i przyciągnie producentów do rozwijania i testowania nowych rozwiązań technologicznych" – powiedziała brytyjska minister transportu Rachel Maclean, ogłaszając rozpoczęcie zaplanowanych do 27 października konsultacji z firmami motoryzacyjnymi.

Dyrektor zarządzający Stowarzyszenia Producentów i Dystrybutorów Motoryzacyjnych, Mike Hawes, nazwał planu rządu "oczekiwanym (przez branżę – PAP) krokiem", który ma szansę zapobiec 47 tys. poważnych wypadków drogowych w ciągu najbliższej dekady.

Nie wszystkie reakcje na plany rządu są równie entuzjastyczne. Dyrektor wydawniczy czasopisma i serwisu internetowego "What Car?" Jim Holder zauważa, że na obecnym etapie rozwoju technologia automatycznej jazdy "nie jest jeszcze na wystarczająco wysokim poziomie, by jej zaufać. (Te rozwiązania – PAP) działają w 90 proc. przypadków, ale to za mało" - przestrzegł.

Obraz 39967 z Pixabay 

Brytyjski rząd rozważa legalizację jazdy samochodem na autopilocie od 2021 r.

TikTok wykorzystywał zabronione przez Google mechanizmy śledzenia użytkowników

TikTok wykorzystywał zabronione przez Google mechanizmy śledzenia użytkowników wykorzystujące unikalny identyfikator każdego smartfona - podaje dziennik "Wall Street Journal". Według zasad koncernu ich użycie dyskwalifikuje oprogramowanie z dystrybucji w sklepie Play.

Mechanizm śledzenia użytkowników TikToka z użyciem unikalnego identyfikatora (ID) przypisanego każdemu smartfonowi (tzw. adres MAC), na którym zainstalowana jest aplikacja, był ukryty według gazety pod dodatkową warstwą szyfrowania, wobec czego był niewykrywalny dla automatycznych systemów weryfikujących oprogramowanie, zanim trafi do sklepu Google Play.

Działanie techniki śledzenia, którą miał wykorzystywać TikTok, nie pozwala użytkownikom zablokować gromadzenia danych na ich temat. Chińska aplikacja miała według "WSJ" nie informować użytkowników na temat obecności tej funkcji w TikToku. Jak wykazała analiza zamówiona przez nowojorski dziennik, w listopadzie ubiegłego roku zaniechano wykorzystania tego mechanizmu śledzącego przez popularną platformę.

"Wall Street Journal" zwraca uwagę, że kolejne kontrowersje wokół TikToka narastają w czasie, kiedy firma ByteDance, do której należy aplikacja, znalazła się pod dużą presją ze strony administracji prezydenta USA Donalda Trumpa, który uważa iż dane gromadzone przez program mogą być wykorzystywane do celów wywiadowczych przez Chiny.

Trump ocenia, że informacje gromadzone przez TikToka mogą służyć m.in. do monitorowania aktywności pracowników amerykańskiej administracji rządowej bądź firm wykonujących dla niej zlecenia.

Adresy MAC wykorzystywane są przez aplikacje mobilne przede wszystkim w celach marketingowych. Pozwalają na przypisywanie konkretnych użytkowników do zestawów cech i danych gromadzonych w ramach tzw. profili, które następnie wykorzystywane są do kierowania reklamy do określonych grup odbiorców, zdefiniowanych ze względu na ich preferencje dotyczące np. zwyczajów konsumenckich czy wykształcenia, miejsca zamieszkania, a nawet tego, jakie inne oprogramowanie znajduje się na ich telefonach.

Biały Dom obawia się, że tak wrażliwe dane mogą być wykorzystywane również w celach szpiegowskich, a także używane w ramach kampanii oczerniania osób publicznych związanych z rządem bądź amerykańskimi firmami. (PAP)

Obraz Nitish Gupta z Pixabay 

TikTok wykorzystywał zabronione przez Google mechanizmy śledzenia użytkowników

UE wszczyna postępowanie antymonopolowe wobec Google'a ws. przejęcia FitBit

Komisja Europejska podjęła decyzję o wszczęciu postępowania antymonopolowego wobec Google'a w związku z przejęciem przez koncern firmy Fitbit, specjalizującej się w produkcji urządzeń śledzących aktywność użytkowników – informuje we wtorek BBC.

„Komisja obawia się, że proponowana transakcja jeszcze bardziej umocni dominującą pozycję Google’a na rynku reklamy internetowej poprzez zwiększenie i tak ogromnej ilości danych, których Google będzie mógł używać do personalizacji wyświetlanych reklam” – czytamy w oświadczeniu wydanym we wtorek przez Komisję Europejską.

KE poinformowała, że planuje zakończyć postępowanie do 9 grudnia br.

Mimo zapewnień Google'a, że nie będzie wykorzystywał danych użytkowników, unijni prawodawcy obawiają się, że po przejęciu FitBit, Google otrzyma dostęp do informacji zdrowotnych klientów firmy, gromadzonych za pośrednictwem takich urządzeń, jak inteligentne zegarki czy opaski mierzące aktywność, i wykorzysta je w celach reklamowych.

Google zapewnia, że przejmując FitBit chce skupić się na urządzeniach produkowanych przez firmę, a nie na dostępie do danych użytkowników. "Rynek urządzeń do monitorowania aktywności jest już nasycony. Wierzymy, że połączenie Google z FitBit zwiększy konkurencyjność w sektorze, będzie korzystne dla konsumentów i sprawi, że kolejne produkowane sprzęty będą jeszcze lepsze i bardziej dostępne cenowo" - poinformowała rzeczniczka Google.

Koncern w listopadzie ub.r. poinformował, że przejmuje FitBit za 2,1 mld dolarów. Google chce w ten sposób konkurować m.in. z Apple, Samsungiem, Huawei czy Xiaomi, które też w swojej ofercie mają inteligentne urządzenia monitorujące aktywność użytkowników.

Fuzja wywołała krytykę m.in. ze strony dostawców usług zdrowotnych, producentów sprzętu monitorującego aktywność oraz organizacji ochrony danych, którzy obawiają się, że Google jeszcze bardziej wzmocni swoją dominującą pozycję na rynku oraz zdobędzie dostęp do ogromnej bazy danych o zdrowiu konsumentów.

Przedstawiciele Google’a, komentując ogłoszenie wszczęcia postępowania antytrustowego, wyrazili przekonanie, że transakcja zostanie zawarta. "Doceniamy możliwość wypracowania wspólnie z Komisją Europejską podejścia, które zaspokoi oczekiwania klientów wobec ich urządzeń typu wearables” – napisał na firmowym blogu Rick Osterloh, wiceprezes Google’a odpowiedzialny za segment urządzeń.(PAP)

UE wszczyna postępowanie antymonopolowe wobec Google'a ws. przejęcia FitBit

WhatsApp testuje nową funkcjonalność do weryfikowania fake newsów

WhatsApp poinformował, że testuje na wybranych rynkach, w tym w Hiszpanii, Włoszech i Wielkiej Brytanii, nową funkcjonalność "search the web" umożliwiającą użytkownikom błyskawiczne zweryfikowanie w sieci krążących w serwisie fałszywych informacji.

WhatsApp poinformował, że w ramach nowej funkcji będzie umieszczał przy wielokrotnie - czyli ponad pięciokrotnie - powielanych w serwisie wiadomościach lupkę, która umożliwi użytkownikom bezpośrednie sprawdzenie prawdziwości informacji lub jej elementów w internecie.

Funkcjonalność umożliwia przesłanie treści wiadomości bezpośrednio do sieci i wrzucenie jej w wyszukiwarkę z jakiej korzysta dany internauta. W ten sposób możliwe jest zweryfikowanie jedynie wiadomości tekstowych, funkcja nie pozwala na sprawdzenie zdjęć oraz plików wideo. Usługa dostępna jest dla użytkowników w Brazylii, Włoszech, Irlandii, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii, Meksyku i Stanach Zjednoczonych, zarówno na urządzeniach iOS, Android oraz w ramach aplikacji mobilnej.

WhatsApp zapowiedział, że zamierza rozszerzyć funkcjonalność także na inne rynki, nie sprecyzował jednak kiedy to nastąpi.

Serwis nie po raz pierwszy podejmuje działania wspierające walkę z dezinformacją w sieci. W kwietniu br. WhatsApp wprowadził dodatkowe restrykcje redukujące możliwość rozsyłania wiadomości na platformie - jeśli dana informacja została wcześniej rozesłana ponad pięć razy, użytkownik mógł ją przesłać tylko do jednej osoby lub na jeden czat. W wyniku wprowadzonych przez platformę ograniczeń, liczba rozsyłanych tzw. łańcuszków spadła nawet o 70 proc. WhatsApp nawiązał także współpracę z kilkoma organizacjami fact-checkingowymi w celu skuteczniejszej moderacji treści. (PAP)

Obraz Webster2703 z Pixabay 

WhatsApp testuje nową funkcjonalność do weryfikowania fake newsów

Garmin potwierdził, że padł ofiarą cyberataku

Amerykański producent inteligentnych zegarków, opasek fitnessowych i urządzeń nawigacyjnych Garmin potwierdził, że padł ofiarą cyberataku. Obecnie trwa przywracanie dostępu do usług firmy – informują we wtorek światowe media.

W wyniku ataku hakerskiego od ubiegłego czwartku nie działała większość usług oferowanych przez Garmina, w tym np. popularna aplikacja do monitorowania aktywności fizycznej Garmin Connect, aplikacja dla nurków Garmin Dive, aplikacja dla golfistów Garmin Golf, a także używana przez pilotów aplikacja nawigacyjna flyGarmin. Niedostępna była również strona internetowa spółki oraz świadczona tą drogą obsługa klienta. Według doniesień medialnych atak był tak poważny, że zablokowane zostały również linie produkcyjne w zakładach produkujących zegarki, opaski fitnessowe i pozostałe urządzenia marki.

Początkowo firma odmawiała komentarza do sprawy, swoich użytkowników informowała zaś, że przerwa w dostępie do usług jest spowodowana "konserwacją serwera". Jednak światowe media zajmujące się tematyką nowych technologii od początku sugerowały, że powodem awarii o tak wielkim zasięgu mógł być wyłącznie atak hakerski typu ransomware.

W poniedziałek późnym wieczorem amerykańskiego czasu Garmin w oficjalnym komunikacie potwierdził część tych spekulacji, informując, że firma "padła ofiarą cyberataku, który zaszyfrował niektóre z jej systemów". W efekcie, jak napisano, "wiele usług online zostało przerwanych". Media zwracają uwagę, że w oświadczeniu nie pada słowo "ransomware" i nie ma żadnego odniesienia do ewentualnych żądań okupu wystosowanych przez hakerów. Wcześniej media, powołując się na źródła w spółce, spekulowały, że w grę mogło wchodzić żądanie okupu w wysokości 10 mln dolarów.

Garmin zapewnił w oświadczeniu, że "nic nie wskazuje na to, żeby dane klientów, w tym te dotyczące płatności Garmin Pay, zostały wykradzione". Firma dodała, że jest w trakcie przywracania wszystkich usług i ich funkcjonalności. Zastrzegła jednak, że proces ten może potrwać kilka dni w związku z koniecznością wstecznej synchronizacji danych z urządzeń milionów użytkowników na całym świecie.

Zdaniem dziennikarza BBC specjalizującego się w tematyce nowych technologii Joego Tidy’ego atak na serwery Garmina mógł zostać przeprowadzony za pomocą hakerskiego oprogramowania szyfrującego Wasted Locker, zaobserwowanego po raz pierwszy w kwietniu br.

Światowe media przypisują sprawstwo cyberataku na Garmina hakerskiej grupie przestępczej Evil Corp.

Spółka Garmin nie potwierdziła tych przypuszczeń, nie przekazała również do wiadomości publicznej informacji o ewentualnej zapłacie okupu za odzyskanie dostępu do zaszyfrowanych danych. (PAP)

Obraz rottonara z Pixabay 

Garmin potwierdził, że padł ofiarą cyberataku

Oxford i co najmniej 9 innych uczelni ofiarami ataku hakerskiego

Co najmniej 10 uniwersytetów w Wielkiej Brytanii, USA i Kanadzie padło ofiarą ataku hakerskiego typu ransomware, w wyniku którego wykradzione zostały dane osobowe studentów oraz absolwentów – informuje BBC w piątek.

Według BBC zaatakowane zostały serwery firmy Blackbaud, dostawcy usług chmurowych, z których korzystały uczelnie będące ofiarami kradzieży danych. BBC informuje, że ofiarami ataku hakerskiego padły również organizacja pozarządowa zajmująca się ochroną praw człowieka Human Rights Watch oraz fundacja zajmująca się zdrowiem psychicznym dzieci i młodzieży Young Minds. Do ataku miało dojść w maju br.

BBC potwierdziło kradzież danych z następujących uczelni: University of York, Oxford Brookes University, Loughborough University, University of Leeds, University of Exeter, University of London, University of Reading, University College, Oxford, a ponadto Ambrose University w kanadyjskiej Albercie oraz Rhode Island School of Design w Stanach Zjednoczonych.

W części przypadków skradzione dane ograniczały się do absolwentów, którzy byli proszeni przez uczelnie o wsparcie finansowe, jednak w innych były znacznie obszerniejsze – zawierały informacje o pracownikach uczelni, obecnych ich studentach oraz osobach lub organizacjach udzielających wsparcia finansowego wraz z numerami telefonów i historią wpłat. Według BBC wykradzione bazy nie zawierały informacji o kartach kredytowych ani innych wrażliwych danych finansowych.

Amerykańska spółka Blackbaud, której główna siedziba mieści się w największym mieście Południowej Karoliny – Charleston, jest jednym z największych na świecie dostawców usług chmurowych wraz z oprogramowaniem administracyjnym, księgowym i wspomagającym zbiórki funduszy. Po ogłoszeniu informacji o ataku firma spotkała się z krytyką z uwagi na utrzymywanie tego faktu w tajemnicy przez dwa miesiące. Również fakt, że spółka przyznała się do zapłacenia przestępcom okupu w niesprecyzowanej wysokości za skradzione dane spotkał się z nieprzychylnymi komentarzami.

Blackbaud odmówił podania do publicznej wiadomości kompletnej listy zaatakowanych przez hakerów, tłumacząc tę decyzję "poszanowaniem prywatności klientów". Jednocześnie firma zapewniła, że większość obsługiwanych przez nią podmiotów nie zostało poszkodowanych w wyniku incydentu, oraz że po zapłaceniu okupu "uzyskała dowód, że skradzione dane zostały zniszczone". W oświadczeniu zaznaczono również, że Blackbaud we współpracy z organami ścigania oraz niezależnymi śledczymi monitoruje, czy skradzione dane nie są np. oferowane na sprzedaż w dark webie.

Foto : Wikipedia Oxford Brookes University

Oxford i co najmniej 9 innych uczelni ofiarami ataku hakerskiego

Szef ZLP: rola Polaków w bitwie o W. Brytanię jest znana, ale walka o historię trwa stale

Na Wyspach jest dziś powszechna świadomość udziału Polaków w bitwie o Wielką Brytanię, ale walka o historię trwa stale, trzeba o tym przypominać - mówi PAP Artur Bildziuk, prezes Związku Lotników Polskich w Wielkiej Brytanii. W tym roku przypada 80. rocznica bitwy.

Jak wskazuje Bildziuk, przez długie lata po zakończeniu II wojny światowej udział Polaków wcale nie był znaną sprawą. „Przez długi czas to był taki zamknięty krąg, tzn. jak się chodziło do klubu lotników RAF, to wszyscy o tym wiedzieli, ale ogólnie nie mówiło się, że Polacy byli słynnymi lotnikami i zestrzelili tak dużo samolotów” – mówi.

Wyjaśnia, że w Wielkiej Brytanii tego nie eksponowano, bo z jednej strony bitwa stała się elementem narodowego mitu, a drugiej była drażliwa kwestia, dlaczego ci wszyscy „cholerni cudzoziemcy” – nie tylko lotnicy, ale też inni walczący w brytyjskich oddziałach – tu zostali. Z kolei komunistyczne władze Polski się o to nie upominały, bo w czasie Bitwy o Wielką Brytanię Związek Sowiecki był w sojuszu z Niemcami.

Bildziuk mówi, że udział Polaków w bitwie zaczął wchodzić do brytyjskiej świadomości wraz z powstałym w 1969 r. filmem „Battle of Britain”. Wskazuje, iż dużą rolę w tym odegrał producent filmu Benjamin Fisz, który zapytał, gdzie w tym filmie są Polacy i wymógł dodanie scen z ich udziałem. Dodaje, że spośród nowszych produkcji dużą rolę w utrwaleniu tej świadomości odegrał miniserial telewizyjny stacji Channel 4 „Bloody Foreigners” („Ci cholerni cudzoziemcy”) z 2010 r., w którym jeden z odcinków został poświęcony udziałowi Polaków w Bitwie o Wielką Brytanię i który bardzo wiernie przedstawia wydarzenia historyczne, jak i charaktery samych pilotów.

Szef ZLP podkreśla jednak, że bitwa o historię cały czas trwa i trzeba przypominać o polskim udziale. Jako przykład podaje amerykański film „Pearl Harbor” z 2001 r., w którym polski Dywizjon 303 został przemianowany na amerykański Eagle Squardon. Z drugiej strony mówi, że niepokoją go także najnowsze filmy o Dywizjonie 303, w których w celu dodarcia do dzisiejszej młodzieży polscy piloci wdają się w bójki, przeklinają itp., tymczasem oni tacy nie byli. „Takie próby fabularyzowania historii są niedobre, bo ktoś może powiedzieć, że skoro są przekłamania, to wszystko może być kłamstwem. Trzeba bardzo ostrożnie do tego podchodzić” – wskazuje.

Zauważa też, że w Polsce niemal cała uwaga jest skupiona na najbardziej znanym z polskich dywizjonów – 303, podczas gdy pozostałe – 302, a w szczególności bombowe 300 i 301 są trochę zapomniane. Tymczasem ich rola również była bardzo ważna i trzeba o tym opowiadać. Bildziuk podkreśla też, że należy przypominać o polskim udziale w Bitwie o Wielką Brytanię, ale zarazem uważać, by nie umniejszać roli wszystkich innych, bo to nie zostanie dobrze odebrane w Wielkiej Brytanii i może przynieść odwrotny skutek.

„Jest bardzo ważne, żeby utrzymać tę historię we właściwych proporcjach – nie, że to my wygraliśmy bitwę o Wielką Brytanię, ale że bez nas byłoby bardzo trudno” – przekonuje.

Brytyjscy historycy przyjęli jako czas trwania bitwy o Wielką Brytanię okres od 10 lipca do 31 października 1940 roku, kiedy miały miejsce najintensywniejsze naloty niemieckie. W okresie tym w przynajmniej jednym locie bojowym uczestniczyło 2937 lotników alianckich (niektóre źródła wskazują na liczbę o kilka osób niższą lub wyższą). Wśród nich zdecydowanie największą grupę stanowili Brytyjczycy - 2342. Polacy w sile 145 osób byli drugą co do wielkości narodowością po stronie aliantów. Choć liczba samolotów niemieckich, które zostały zestrzelone przez polskich pilotów jest trudna do jednoznacznego ustalenia i są w tej kwestii pewne rozbieżności, nie ulega wątpliwości, że Dywizjon 303 był jednym z najskuteczniejszych ze wszystkich walczących.

Z Londynu Bartłomiej Niedziński (PAP)

 

foto : Dywizjon 303 twiiter / PolishEmbassyUK

Szef ZLP: rola Polaków w bitwie o W. Brytanię jest znana, ale walka o historię trwa stale

"Lancet": dwie badane szczepionki na Covid-19 wywołują odpowiedź immunologiczną

Testy kliniczne potwierdziły, że dwie rozwijane szczepionki na Covid-19, opracowywane przez instytucje brytyjskie i chińskie, wywołują reakcję immunologiczną i są bezpieczne dla pacjentów - informuje w poniedziałek czasopismo medyczne "The Lancet".

Pierwsza z projektowanych szczepionek jest rozwijana przez brytyjski koncern AstraZeneca i naukowców z Uniwersytetu w Oksfordzie. Druga przez chińską firmę CanSino Biological we współpracy z chińską armią.

Wyniki badań klinicznych nad tymi substancjami zostały opisane w "Lancecie" w dwóch osobnych artykułach. W towarzyszącym im komentarzu naukowcy ze szkoły zdrowia publicznego Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa w Baltimore opisali je jako "zachęcające", ale zaznaczyli, że dalsza ocena tych projektów wymaga prób klinicznych na znacznie większej populacji.

Opracowywana w Wielkiej Brytanii szczepionka wywołała wytwarzanie się przeciwciał oraz reakcję limfocytów T, które pomagają walczyć z koronawirusem - podsumował dla agencji AP opublikowane w czasopiśmie rezultaty badań dr Adrian Hill z Uniwersytetu w Oksfordzie.

"To, co działa w tej szczepionce szczególnie dobrze, to uruchamianie obu ramion układu odpornościowego" - wyjaśnił.

Hill podkreślił, że wyniki testów klinicznych, w których brało udział około tysiąca osób w wieku 18-55 lat pokazują, że szczepionka wywołała dobrą odpowiedź immunologiczną u prawie wszystkich. Dodał, że zaobserwowano także nieznaczne efekty uboczne, m.in. gorączkę, dreszcze i bóle mięśni.

Ta szczepionka wydaje się produkować porównywalną ilość przeciwciał do tej, która jest wytwarzana w ciałach ludzi, którzy przeszli Covid-19 - ocenia naukowiec. Hill przypomina, że celem opracowywanej substancji jest ograniczenie zachorowań i tempa przenoszenia się choroby.

Drugi artykuł w "Lancecie" został napisany przez chińskich naukowców relacjonujących badania kliniczne, w których wzięło udział ok. 500 osób. Mechanizm testowanej w nich szczepionki jest zbliżony do tego, który wykorzystywany jest w projekcie brytyjskim. Testy pokazały, że również i ta substancja wywołała reakcję immunologiczną. Zaznaczono jednak, że na razie nie wiadomo, czy proponowana szczepionka skutecznie chroni przed zachorowaniem na Covid-19.

Obydwa koncerny planują dalsze badania i w wypadku ich pomyślnych wyników wprowadzenie szczepionki do dystrybucji. Zarówno AstraZeneca, jak i CanSino podpisały już umowy na dostarczenie szczepionki.

Brytyjska firma zobowiązała się już do wyprodukowania dwóch miliardów dawek substancji i uzgodniła ich dostarczenie z wieloma państwami świata - przypomina AP. Koncern już wcześniej oświadczył, że nie będzie dążył do czerpania zysków z tego produktu.

Przedstawiciele AstraZeneki poinformowali w poniedziałek, że we wrześniu będzie gotowych co najmniej milion dawek szczepionki, które mogą być dostępne nawet przed końcem tego roku, kiedy badania kliniczne potwierdzą, że substancja może dopuszczona do użytku.

Produkt CanSino ma być z kolei wykorzystywany w chińskim wojsku - donosi agencja Reutera.

Premier Wielkiej Brytanii Boris Johnson określił w poniedziałek wyniki badań nad brytyjskim projektem szczepionki jako "ważny krok we właściwym kierunku" i "bardzo pozytywną wiadomość". Pogratulował naukowcom, ale zastrzegł, że nie ma gwarancji, iż szczepionka jest skuteczna i potrzebne są dalsze badania.

W zeszłym tygodniu podobnie obiecujące wyniki dały badania nad szczepionką rozwijaną przez amerykańską firmę Moderna - przypomina AP. Agencja uzupełnia, że na świecie w pierwszej fazie badań klinicznych testowanych jest co najmniej dziesięć szczepionek przeciw Covid-19, a kolejne dziesiątki projektów rozwijanych jest w mniej zaawansowanych badaniach.(PAP)

"Lancet": dwie badane szczepionki na Covid-19 wywołują odpowiedź immunologiczną

W Cambridge zrekonstruowano cyklometr Rejewskiego, który pomógł zdeszyfrować Enigmę

W Cambridge zrekonstruowano cyklometr Mariana Rejewskiego, który pomógł złamać niemiecką maszynę szyfrującą, Enigmę. To pierwsza w pełni funkcjonalna replika cyklometru słynnego matematyka, jaka powstała od lat 30-tych ubiegłego wieku.

Wszystkie istniejące cyklometry, które wykorzystywał w swojej pracy Marian Rejewski, zostały zniszczone przed 1939 rokiem w obawie przed ich pozyskaniem przez niemieckich nazistów. Wykonany obecnie, w pełni funkcjonalny cyklometr to projekt absolwenta Uniwersytetu w Cambridge (Wielka Brytania) Hala Evansa, który prace nad nim rozpoczął w 2018 roku w ramach swojej pracy magisterskiej.

Według Evansa celem projektu były dogłębne badania nad działaniem cyklometru Rejewskiego, który był urządzeniem o krytycznym znaczeniu dla konstrukcji późniejszej maszyny Bombe Alana Turinga wykorzystywanej do pracy przy deszyfracji Enigmy podczas II wojny światowej. Evans w rozmowie z mediami podkreślił, że cyklometr polskiego matematyka był pierwszym w historii urządzeniem, które wywarło znaczący wpływ na postęp prac przy konstrukcji mechanizmu deszyfrującego. Skonstruowana przez niego replika oryginalnego urządzenia znajduje się obecnie w King's College w Cambridge.

Jak powiedział Evans, jego urządzenie to pierwsza od lat 30-tych ubiegłego wieku fizyczna replika cyklometru, gdyż "ze względu na koszt i mechaniczną złożoność prac nad odtworzeniem maszyny, wszystkie próby zbudowania repliki do tej pory opierały się na oprogramowaniu". Jego zdaniem projekt pracy magisterskiej, którą obronił na Uniwersytecie w Cambridge, "stworzył możliwość odtworzenia istotnego fragmentu historii".

"Praca nad tym wyjątkowym projektem to wielki przywilej. To połączenie inżynierii, historii i matematyki. Stworzenie repliki zajęło zaledwie nieco ponad rok dzięki szczodremu wsparciu finansowemu ze strony King's College, który dostrzegł oczywiste powiązanie mojej pracy z dorobkiem jednego ze swoich najsławniejszych absolwentów, Alana Turinga" - tłumaczył autor repliki.

Hal Evans ocenił, że dorobek kryptologów pracujących w Bletchley Park nad deszyfracją Enigmy jest w Wielkiej Brytanii dobrze znany. "Polski wkład w te prace jest na pewno rzeczą wiadomą, jednakże nie nadaje mu się tak dużej rangi, na jaką zasługuje. Badając historię Rejewskiego i jego kolegów, chciałem dowiedzieć się więcej o ich przedsięwzięciach. Im głębiej sięgałem, tym więcej interesujących faktów odkrywałem" - powiedział Evans.

"Polacy byli bardzo zaawansowani w porównaniu z Brytyjczykami w swoim zrozumieniu tego, jak działała Enigma" - ocenił. "W rzeczywistości to polscy inżynierowie złamali kod Enigmy jeszcze przed wojną, wykorzystując rozmaite systemy, skomplikowane, wysokopoziomowe metody matematyczne i budowane specjalnie w tym celu urządzenia. Ich praca i wiedza okazała się bezcenna i to ona położyła fundamenty dla dalszych sukcesów aliantów w Bletchley Park" - stwierdził w rozmowie z mediami autor repliki cyklometru Rejewskiego.

Cyklometr skonstruowany przez Mariana Rejewskiego umożliwił częściowo zautomatyzowane pozyskiwanie danych o pozycjach startowych rotora szyfrującego zawartego w Enigmie. Było ich ponad 100 tys., a celem odczytania szyfrowanych przez maszynę wiadomości codziennie było trzeba obliczać i katalogować ich możliwe kombinacje. Dzięki wykorzystaniu urządzenia polskiego matematyka złamanie kodu Enigmy zajęło kryptografom z Bletchley Park dziewięć miesięcy. Bez cyklometru, jak twierdzi brytyjski badacz, praca ta potrwałaby co najmniej 60 razy dłużej.

Małgorzata Fraser (PAP)

 

foto : twitter / Cambridge_Eng

W Cambridge zrekonstruowano cyklometr Rejewskiego, który pomógł zdeszyfrować Enigmę

Vodafone zainstaluje prywatną sieć 5G w fabryce Forda

Koncern motoryzacyjny Ford podpisał umowę z gigantem telekomunikacyjnym Vodafone na budowę prywatnej sieci 5G w fabryce produkującej baterie do samochodów elektrycznych koncernu w angielskim hrabstwie Essex – donosi w czwartek agencja Reutera.

O podpisaniu kontraktu poinformowały obie strony umowy we wspólnym komunikacie.

Projekt – jeden z pierwszych tego rodzaju w Wlk. Brytanii - jest częścią wspieranej przez brytyjski rząd inwestycji w sieci 5G o wartości 65 mln funtów.

Fabryczna sieć 5G, która zastąpi dotychczas używaną w zakładzie sieć Wi-Fi, ma umożliwić zwiększenie produkcji dzięki znacznie szybszej i dokładniejszej kontroli oraz prowadzonej w czasie rzeczywistym analizie poszczególnych etapów wytwarzania podzespołów do elektrycznych pojazdów.

Wcześniej w tym tygodniu o inwestycji w fabryczną sieć 5G poinformowała Toyota, która planuje jej instalację we współpracy z Nokią w swoim zakładzie w japońskiej Fukuoce.

Vodafone zainstaluje prywatną sieć 5G w fabryce Forda

Premier Johnson: będę ostrożnie podejmował decyzję w sprawie Huawei

Premier Wielkiej Brytanii Boris Johnson powiedział w czwartek, że będzie ostrożnie podejmował decyzję w sprawie Huawei, ponieważ rząd nie chce, by jakakolwiek krytyczna infrastruktura była kontrolowana przez "potencjalnie wrogich sprzedawców państwowych".

"Nie chcę, by nasza krytyczna infrastruktura była w jakikolwiek sposób kontrolowana przez potencjalnie wrogich dostawców państwowych. Zatem musimy bardzo uważnie zastanowić się nad tym, jak teraz postępować" - powiedział Johnson w wywiadzie dla "Evening Standard", odpowiadając na pytanie o zaangażowanie chińskiego giganta telekomunikacyjnego w brytyjską sieć 5G.

W styczniu rząd w Londynie zdecydował o dopuszczeniu Huawei - ale tylko w ograniczonym zakresie - do udziału w budowie brytyjskiej sieci 5G. Już wtedy wielu posłów miało wątpliwości co do tej decyzji, a od tego czasu jeszcze się one pogłębiły w związku z brakiem transparentności władz w Pekinie w kwestii pandemii koronawirusa oraz z ich polityką wobec Hongkongu.

W tym samym wywiadzie Johnson powiedział też, że rządowy program wypłacania z budżetu pensji pracownikom wysłanym na urlopy z powodu koronawirusa nie może zostać przedłużony, ponieważ w dłuższej perspektywie nie jest zdrowy ani dla gospodarki, ani dla pracowników.

Celem programu jest to, żeby firmy odczuwające skutki kryzysu nie zwalniały pracowników, lecz wysyłały ich na urlopy. Firmy mogą występować o zwrot z budżetu 80 proc. pensji tych pracowników. Program będzie funkcjonował do końca października, choć przez ostatnie dwa miesiące udział państwa będzie malał. Na początku tygodnia ministerstwo finansów poinformowało, że z programu korzysta obecnie 9,3 mln osób, a jego koszt przekroczył 25 mld funtów.

Brytyjski premier odniósł się także do kwestii usuwania pomników. Powiedział, że jest przeciwny usunięciu z Uniwersytetu w Oxfordzie pomnika Cecila Rhodesa, XIX-wiecznego brytyjskiego kolonialisty, czego domagają się antyrasistowscy aktywiści, gdyż byłoby to edytowaniem historii.

"To tak jakby jakiś polityk potajemnie próbował poprawić wpis na swój temat w Wikipedii. Jestem za dziedzictwem, jestem za historią i jestem za tym, by ludzie rozumieli naszą przeszłość ze wszystkimi jej niedoskonałościami" - wyjaśnił Johnson.

Z Londynu Bartłomiej Niedziński (PAP)

Premier Johnson: będę ostrożnie podejmował decyzję w sprawie Huawei

Volvo: potencjalna usterka pasów w 2,2 mln samochodów marki

Szwedzka marka Volvo Cars wykryła potencjalną usterkę w napinaczach pasów bezpieczeństwa w samochodach wyprodukowanych pomiędzy 2006 a 2019 r. Spółka ogłosiła w środę akcję przywoławczą obejmującą blisko 2,2 mln pojazdów, m.in. modele V60, V70 i XC60.

Usterka wykryta przez producenta dotyczy stalowych linek mocowanych do pasów bezpieczeństwa w przednich fotelach pojazdu. Odpowiadają one za odpowiednie napięcie pasów w razie kolizji.

"Przy wystąpieniu konkretnych rzadkich okoliczności i zachowań użytkownika, linka może z czasem ulegać zmęczeniu materiału. To z kolei może z czasem doprowadzić do jej uszkodzenia, a w konsekwencji - do osłabienia funkcji napinania pasów" - wyjaśnia Volvo w komunikacie.

Według informacji firmy dotychczas nie doszło do wypadków ani obrażeń związanych z usterką, a ogłoszona w środę akcja serwisowa ma charakter prewencyjny. Szwedzka marka należąca obecnie do chińskiego koncernu motoryzacyjnego Geely zapowiedziała, że skontaktuje się z właścicielami pojazdów, których dotyczy problem, prosząc ich o skontaktowanie się z lokalnymi dealerami. Naprawy mają być prowadzone nieodpłatnie.

Jak odnotowuje agencja Reutera, to największa akcja serwisowa w historii marki. Rzecznik Volvo odmówił odnoszenia się do zapytań o koszt, jaki spółka poniesie w związku z naprawami. (PAP)

 

Obraz Robert Karkowski z Pixabay 

Volvo: potencjalna usterka pasów w 2,2 mln samochodów marki

Facebook rozpoczyna współpracę fact-checkingową z organizacją Full Fact

Facebook rozpoczyna współpracę fact-checkingową z organizacją Full Fact. Wspólnie przeprowadzą one kampanię informacyjną uświadamiająca na temat zagrożeń związanych z dezinformacją. Swoim zasięgiem akcja obejmie Europę, Bliski Wschód i Afrykę.

Kampania Full Factu i największego portalu społecznościowego na świecie wystartuje w lipcu. Użytkownicy Facebooka w krajach Unii Europejskiej, a także w Wielkiej Brytanii, Turcji oraz w państwach afrykańskich i bliskowschodnich zobaczą w swoim strumieniu aktualności komunikaty, które będą zachęcały ich do krytycznej refleksji na temat informacji, na jakie natrafiają na platformie. Wspólne reklamy Full Factu i koncernu z Menlo Park będą również zwracały użytkownikom uwagę na to, skąd pochodzą konsumowane informacje, czego w nich brakuje i jak oddziałują emocjonalnie na odbiorców.

"Treści nacechowane emocjonalnie mogą silniej oddziaływać na użytkowników, skłaniając ich do wiary w fałszywe wiadomości" - powiedział we wtorek szef Full Factu, Will Moy. "W czasie tego kryzysu (związanego z pandemią COVID-19 - PAP) stawką jest ludzkie życie. Namyślając się przez chwilę, nim podzielimy się czymś w internecie, możemy powstrzymać rozprzestrzenianie się szkodliwych i mylących informacji, a także uchronić swoich przyjaciół i rodzinę" - dodał.

Walka z dezinformacją od dawna stanowi wyzwanie dla wielkich firm internetowych, do których należą takie platformy, jak Facebook czy Twitter. Pandemia koronawirusa SARS-CoV-2 powodującego chorobę COVID-19 rzuciła nowe światło na problem, przenosząc dyskusję o dezinformacji z poziomu kwestii politycznych, takich jak np. ingerencje rosyjskich trolli przed wyborami prezydenckimi w USA z 2016 roku, na poziom działań mających na celu powstrzymać rozprzestrzenianie fałszywych treści na temat "cudownych kuracji" lub teorii spiskowych dotyczących rzekomych związków choroby z budową sieci łączności nowej generacji (5G).

Organizacja pozarządowa Full Fact z siedzibą w Londynie od 2009 roku działa na rzecz weryfikacji i korekty informacji podawanych przez media tradycyjne i cyfrowe. Założył ją donator brytyjskiej Partii Konserwatywnej Michael Samuel wraz z Willem Moyem, który wówczas związany był z Centrum Anne Freud. (PAP)

Facebook rozpoczyna współpracę fact-checkingową z organizacją Full Fact

System rozpoznawania twarzy zweryfikuje pasażerów pociągów Eurostar

System rozpoznawania twarzy będzie wykorzystywany jako narzędzie biometrycznej weryfikacji tożsamości pasażerów chcących skorzystać z połączeń kolejowych linii Eurostar - donosi dziennik "Financial Times". Plany spółki już teraz budzą wątpliwości dot. prywatności.

Operator pociągów Eurostar ogłosił, że rozpoczął prace nad wdrożeniem systemu weryfikacji pasażerów z użyciem technologii rozpoznawania twarzy, który może ułatwić proces wchodzenia na pokład poprzez zmniejszenie obłożenia stanowiska kontroli paszportów i dokumentów podróży.

Pieniądze na system wyłożyło brytyjskie ministerstwo transportu w ramach kwoty 9,4 mln funtów przeznaczonych na modernizację kolei. Pracuje nad nim firma iProov we współpracy z Eurostarem oraz kanadyjskim przedsiębiorstwem WorldReach Software specjalizującym się w obsłudze sektora turystycznego i transportowego. Na dworcu St. Pancras International w Londynie, który jest jedną ze stacji końcowych dla pociągów Eurostar (obok Brukseli i Paryża), system ma wejść do użycia do końca marca 2021 roku.

Według "FT" szczegółowe dane o systemie to kwestia decyzji, które dopiero będą podejmowane. W ramach obecnych propozycji mieści się jednak możliwość wysłania fotografii twarzy do firmy Eurostar przez pasażerów, którzy swoje bilety na przejazd kupują w internecie, razem ze zdjęciem paszportu i "selfie" z telefonu do weryfikacji tożsamości w oparciu o dane biometryczne.

Przy wejściu do pociągu pasażerowie, którzy wybiorą taki rodzaj odprawy, będą musieli przejść specjalnym "korytarzem biometrycznym", w którym będą znajdowały się kamery porównujące twarz przechodzących osób z przesłanymi wcześniej danymi.

Biometryczne uwierzytelnianie tożsamości działa już na lotniskach w Wielkiej Brytanii, USA, Chinach i Australii. Wykorzystaniu technologii rozpoznawania twarzy w pociągach Eurostar sprzeciwiają się badacze z Instytutu Ady Lovelace, którzy wskazują, że użycie rozwiązania rodzi wiele pytań o bezpieczeństwo danych podróżnych, np. w kwestii tego, jak będą one przechowywane i w jaki sposób Eurostar planuje rozwiać obawy pasażerów dotyczące nadzoru elektronicznego.

Obawy względem systemu wyraziła również organizacja pozarządowa Privacy International. Prawniczka z nią współpracująca Ilia Siatitsa wskazała, że pasażerowie mogą czuć presję na poddanie się weryfikacji biometrycznej ze względu na chęć uniknięcia kolejek do tradycyjnej odprawy paszportowej. Poza tym, jak twierdzi Siatitsa, kwestią do wyjaśnienia pozostają ewentualne umowy Eurostaru z organami ścigania, np. policją, dotyczące dostępu do danych.

Firma iProov podkreśla, że korzystanie z systemu będzie dobrowolne, a jego działanie będzie opierało się na porównywaniu twarzy osób chcących wejść na pokład pociągów z przesłanymi wcześniej zdjęciami, nie zaś na rozpoznawaniu tożsamości podróżnych w oparciu o bazę danych zawierającą gromadzone masowo informacje. (PAP)

mfr/ mk/

Obraz Younjoon CHOI z Pixabay

System rozpoznawania twarzy zweryfikuje pasażerów pociągów Eurostar

Co wiemy o „niezwykłym” leczeniu COVID-19 - i jego skutkach ubocznych?

Odkrycie powszechnie stosowanego deksametazonu w leczeniu koronawirusa zostało okrzyknięte „dużym przełomem”.

Badania nad pacjentami z COVID-19 ujawniły skuteczność leku, który był w użyciu od wczesnych lat 60. XX wieku.
Dostępny od dziesięcioleci jest stosunkowo tani i łatwo dostępny.

            Ale jaka jest historia tego leku, co faktycznie odkryły badania na temat jego skuteczności u pacjentów z COVID-19 i jakie są możliwe skutki uboczne?
            Sky News patrzy na lek, który Boris Johnson okrzyknął „przyczyną świętowania”, a profesor prowadzący cały proces nazywa go „dość niezwykłym”.

                                   Co to jest deksametazon i do czego był używany do tej pory?

            Jest to szeroko stosowany lek steroidowy, znany jako kortykosteroid, który działa w celu zmniejszenia stanu zapalnego. Stosowany od wczesnych lat 60. XX wieku, leczy szereg schorzeń, w tym reumatoidalne zapalenie stawów i astmę.

            Lek może działać w celu zapobiegania niszczeniu płytek krwi przez układ odpornościowy u osób z zaburzeniami krwi i jest również stosowany w opiece pod koniec życia.
            Osobom z guzem mózgu można również przepisać deksametazon w celu zmniejszenia obrzęku wokół guza.

                                   Co pokazały badania na pacjentach z koronawirusem?

            Łącznie 2 104 pacjentów otrzymywało 6 mg deksametazonu raz dziennie doustnie lub dożylnie przez 10 dni.
            Następnie naukowcy porównali swoje wyniki z wynikami grupy kontrolnej złożonej z 4321 pacjentów.

Okazało się, że - w ciągu 28 dni - śmiertelność wśród pacjentów wymagających wentylacji wynosiła 41%, a dla osób potrzebujących tlenu 25%.
Liczba ta wyniosła 13% wśród osób nie wymagających interwencji oddechowej.
            Jednak nie stwierdzono zmian w liczbie zgonów wśród pacjentów, którzy nie wymagali wspomagania oddychania.

                                   Ile to kosztuje?

Jest stosunkowo tani, a naukowcy szacują koszt leczenia ośmiu osób poważnie chorych na koronawirusa na 40 funtów.
            Deksametazon jest również dostępny na całym świecie w niskich cenach, umożliwiając korzyści krajom o niższych dochodach.

Jakie są potencjalne skutki uboczne?

Brytyjski Narodowy Instytut Doskonałości Zdrowia i Opieki (NICE) wymienia następujące warunki jako częste lub bardzo częste działania niepożądane wszystkich kortykosteroidów, w tym deksametazonu:
            Niepokój; nieprawidłowe zachowanie; zaćma podtorebkowa; upośledzenie funkcji poznawczych; Zespół Cushinga; brak równowagi elektrolitowej; zmęczenie; zatrzymanie płynów; dyskomfort żołądkowo-jelitowy; bół głowy; zaburzenie gojenia; hirsutyzm; nadciśnienie; zwiększone ryzyko infekcji; nieregularności cyklu miesiączkowego; nastrój zmieniony; nudności; osteoporoza; wrzód trawienny; zaburzenie psychotyczne; reakcje skórne; zaburzenia snu; wzrost masy ciała.

            Dalsze ostrzeżenia dotyczące działań niepożądanych koncentrują się na zwiększonym ryzyku związanym z długotrwałym leczeniem kortykosteroidami, co jest mało prawdopodobne w przypadku pacjentów cierpiących na COVID-19.

            Jednak osoby przyjmujące kortykosteroidy powinny zachować szczególną ostrożność, aby uniknąć narażenia na ospę wietrzną - chyba że wcześniej chorowały - i odrę, które, jak się uważa, narażają pacjenta na większe ryzyko.

            Wytyczne NICE mówią również, że ogólnoustrojowe kortykosteroidy, szczególnie w dużych dawkach, są powiązane z „reakcjami psychiatrycznymi, w tym euforią, bezsennością, drażliwością, labilnością nastroju, myślami samobójczymi i zaburzeniami zachowania”.

                                                                                                         

                                                                                                                                                                   (źródło; Sky News)

Obraz fernando zhiminaicela z Pixabay

		Co wiemy o „niezwykłym” leczeniu COVID-19 - i jego skutkach ubocznych?
Image

Świetna aplikacja! Pobierz!

Image
Image

Jesteś świadkiem ciekawych wydarzeń?

Zarejestruj się i podziel się swoją historią

Autorzy 

Zostań autorem
Image
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo

Korzystając z naszej strony, wyrażasz zgodę na wykorzystywanie przez nas plików cookies - Polityka prywatności. Zaktualizowaliśmy naszą politykę przetwarzania danych osobowych - RODO. Więcej dowiesz się TUTAJ.