Rosną ceny szczepionek na grypę; w czerwcu była pierwsza podwyżka i nie ostatnia - wynika z informacji "Dziennika Gazeta Prawna".
All Stories
Wśród młodych kobiet w Hiszpanii trendem staje się alkoreksja, czyli zaburzenie polegające na wstrzymywaniu się od jedzenia w celu zrekompensowania kalorii zawartych w konsumowanym alkoholu - stwierdził psycholog Albert Espelt w wywiadzie dla agencji EFE.
Picie alkoholu na pusty żołądek staje się popularne zwłaszcza wśród kobiet w wieku od 16 do 24 lat. Ograniczają one ilość przyjmowanego w ciągu dnia pożywienia, aby później pozwolić sobie na picie alkoholu bez obawy, że zawarte w nim kalorie doprowadzą do przyrostu wagi.
"Ta patologia występuje u osób, które już mają jakieś inne zaburzenia psychiczne i zazwyczaj towarzyszy anoreksji" - powiedział Espelt, szef departamentu zdrowia publicznego z uniwersytetu w Vic, w wywiadzie dla agencji EFE w czwartek. "Pandemia ma wpływ na rozwój różnych zaburzeń psychicznych, takich jak anoreksja" - podkreślił.
Według eksperta na początku pandemii spożycie alkoholu zmniejszyło się, ale teraz obserwuje się zmianę modelu zachowania w dużych miastach, jak Barcelona. "Przed Covid-19 w Barcelonie nie było tzw. botellones, picia alkoholu przez młodych ludzi na skwerach i na placach, ale ta sytuacja zmieniła się wraz z rozwojem pandemii" - zaznaczył.
"Nie tyle zmienia się ilość spożywanego przez młodych ludzi alkoholu, ile sposób jego spożycia - duże ilości w krótkim czasie, co doprowadza do upijania się, wypadków samochodowych i bójek" – powiedział.
Według badań średni wiek rozpoczęcia picia alkoholu w Hiszpanii to 14 lat, a 24 proc. młodych osób pije ryzykownie.
Ekspert podkreślił, że stan zdrowia osób cierpiących na anoreksję, które dodatkowo cierpią na alkoreksję, szybko się pogarsza. Przypomniał, że butelka wina dostarcza 560 kalorii, ale są to tzw. puste kalorie. „Dietetycy zawsze rekomendują wyeliminowanie alkoholu” - dodał.
Zdaniem eksperta w zjawisku społecznym alkoreksji najlepsza jest prewencja, ograniczenie dostępu młodzieży do alkoholu i uświadamianie. „Może to tylko przejściowy trend” - wyraził nadzieję.
Opracowana na Flinders University szczepionka prawdopodobnie nie tylko chroni przed chorobą, ale także przed przenoszeniem SARS-CoV-2. Preparat zawiera sztucznie stworzone białko i opracowany w Australii adjuwant.
Jak donoszą naukowcy z Flinders University (Adelaide, Australia), opracowana przez nich szczepionka przeciwko SARS-CoV-2 prawdopodobnie nie tylko chroni przed zachorowaniem, ale także przed rozprzestrzenianiem się wirusa.
Preparat zawiera sztucznie zsyntetyzowane białko kolca wirusa, które opracowano z pomocą sztucznej inteligencji.
W jej skład wchodzi także Advax - adjuwant oparty na roślinnym cukrze - inulinie.
„Kluczem do opanowania pandemii jest stworzenie skutecznej szczepionki przeciwko SARS-CoV-2, która nie tylko będzie zapobiegała infekcji i klinicznej chorobie, ale zablokuje także transmisję wirusa” - podkreśla Nikolai Petrovsky, lider zespołu badaczy oraz dyrektor ds. badań w firmie Vaxine Pty Ltd.
„W czasie, gdy różne kraje wchodzą w drugą, trzecią, czy nawet kolejną falę, świat pilnie potrzebuje bardziej efektywnych szczepionek, szczególnie takich, które zapewnią silną ochronę przed wszystkimi nowymi wariantami wirusa i potencjalnie zablokują jego transmisję” - mówi specjalista.
Dane zebrane w badaniach na myszach i fretkach wskazują, że preparat jest bezpieczny i skuteczny, a jednocześnie dają nadzieję, że może zmniejszać ryzyko przenoszenia choroby.
Zwierzęta nie uwalniały cząstek wirusa ze swoich nosów i nie przenosiły go na inne osobniki.
„Zebraliśmy teraz dane na temat uwalniania wirusa z nosa i rozpoczęliśmy w USA testy na chomikach, aby dokładnie sprawdzić, czy szczepionka ogranicza transmisję choroby na wolne od wirusa zwierzęta. Ochrona przed jego przenoszeniem odmieniłaby sytuację, a tego właśnie potrzebujemy, aby zapobiec kolejnym wybuchom epidemii” - informuje prof. Petrovsky.
Szczepionka ma być przy tym trwała w warunkach, które można uzyskać w standardowych lodówkach.
Zakończyła się także już faza II faza jej badań klinicznych i wkrótce mają zostać opublikowane wyniki.
Obok szybko rosnącej liczby infekcji wariantem Delta koronawirusa, w USA pojawiła się również fala zakażeń RSV, wirusem wywołującym choroby dróg oddechowych głównie u dzieci - donosi "New York Times". Eksperci są zaniepokojeni, bo zwykle wirus ten przybiera na sile zimą.
Jak informuje dziennik, w niektórych regionach kraju liczby infekcji wirusem RSV - jednym z najbardziej rozpowszechnionych patogenów i główną przyczyną hospitalizacji małych dzieci - sięgają poziomów z zimy. Wiele z tych regionów, to jednocześnie miejsca zmagające się z największymi falami zakażeń koronawirusem, co sprawia trudności dla miejscowych szpitali.
"Po wielu miesiącach z zerem lub kilkoma pediatrycznymi przypadkami covidowymi, teraz widzimy niemowlęta, dzieci i nastolatków powracających do szpitali, coraz więcej każdego dnia. Stoimy u progu ogromnej fali Covidu, a mamy do tego liczbę pacjentów z RSV na poziomie zimowym" - napisała na Twitterze pediatra ze szpitala dziecięcego w Houston w Teksasie dr Heather Haq.
Jak wskazują dane Centrów Kontroli i Prewencji Chorób (CDC), liczba zakażeń RSV w wielu miejscach kraju rosła od czerwca, a w lipcu osiągnęła swój dotychczasowy szczyt.
"Mierzysz się z pandemią przez ostatnie 18 miesięcy, a potem przez kolejne kilka miesięcy z RSV. Jedna rzecz za drugą sprawia że, nasze zespoły są bardzo zapracowane" - powiedział szef szpitala w Baton Rouge w Luizjanie dr Trey Dunbar, cytowany przez "NYT". Stan ten jest obecnie jednym z największych ognisk Covid-19, a w szpitalach zaczynają kończyć się wolne łóżka. Podobna sytuacja jest też w Oklahomie.
Jak powiedziała w poniedziałek telewizji CNN dr Uzma Hasan ze szpitala dziecięcego Newark Beth w New Jersey, podczas obecnej fali Covid-19, związanej z rozprzestrzenianiem się wariantu Delta, dzieci są bardziej narażone na poważne objawy choroby niż w przypadku wcześniejszych fal i stanowią obecnie 14 proc. pacjentów z Covid.
"Wariant Delta powoduje 2-3 razy więcej hospitalizacji wśród dzieci niż sezonowa grypa, więc to powinno dać nam obraz tego, jak groźny może być Covid" - powiedziała lekarka. Dodała jednak, że zagrożenie to nie powinno być powodem odkładania powrotu do szkół w normalnym trybie nauczania. Oceniła, że szkody dla rozwoju i edukacji dzieci są zbyt duże.
Część szkół w USA już od początku sierpnia wznowiła nauczanie. W większości rok szkolny zacznie się w drugiej połowie miesiąca.
Z Waszyngtonu Oskar Górzyński (PAP)
Izraelski naukowiec twierdzi, że Covid-19 może być leczony za mniej niż 1 dolara dziennie. Tzw. podwójnie ślepa próba wykazała, że tani lek iwermektyna skraca czas trwania choroby i zmniejsza zakaźność – pisze na swej stronie internetowej izraelski dziennik "The Jerusalem Post".
Jednak Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) i amerykańska Agencja Żywności i Leków (FDA) ostrzegają przed jej stosowaniem - wskazuje "JP".
Z najnowszego badania przeprowadzonego przez Centrum Medyczne im. Chaima Szeby w Tel Haszomer wynika, że iwermektyna, lek stosowany do zwalczania pasożytów w krajach trzeciego świata, może pomóc w skróceniu czasu trwania infekcji u osób, które zachorowały na koronawirusa, za mniej niż jeden dolar dziennie.
Prof. Eli Schwartz, założyciel Centrum Medycyny Podróży i Chorób Tropikalnych w Centrum Szeby, przeprowadził losowe, kontrolowane, podwójnie ślepe badanie od 15 maja 2020 r. do końca stycznia 2021 r. w celu oceny skuteczności iwermektyny w zmniejszaniu rozsiewania wirusa wśród niehospitalizowanych pacjentów z łagodnymi i umiarkowanymi objawami Covid-19.
Podwójnie ślepa próba to badanie, w trakcie którego ani badani, ani badający nie wiedzą, która z grup jest faktycznie testowana.
W badaniu Schwartza 89 ochotników w wieku powyżej 18 lat, u których zdiagnozowano koronawirusa, podzielono na dwie grupy: 50 proc. otrzymało iwermektynę, a 50 proc. otrzymało placebo. Tabletki podawano im przez trzy dni z rzędu, na godzinę przed posiłkiem - informuje "JP".
Prawie 72 proc. ochotników, którym podawano iwermektynę, nie wykazało obecności wirusa do szóstego dnia, zaś tylko 50 proc. osób, które otrzymały placebo, miało wynik negatywny. Badanie sprawdzało też stopień zakaźności pacjentów; wykazało ono, że tylko 13 proc. pacjentów leczonych iwermektyną było zakaźnych po sześciu dniach, w porównaniu z 50 proc. grupy placebo - prawie cztery razy więcej.
"Nasze badanie pokazuje przede wszystkim, że iwermektyna ma działanie przeciwwirusowe" - powiedział Schwartz. "Pokazuje również, że istnieje prawie 100-procentowa szansa, że dana osoba nie będzie zakażona w ciągu czterech do sześciu dni, co może prowadzić do skrócenia czasu izolacji dla tych osób. Mogłoby to mieć ogromny wpływ ekonomiczny i społeczny" - ocenił naukowiec.
Od 1987 r. iwermektyna jest dopuszczona do obrotu przez FDA. Odkrywcy leku otrzymali w 2015 r. Nagrodę Nobla w dziedzinie medycyny za leczenie onchocerkozy, choroby wywołanej zakażeniem nicieniem nitkowatym - podaje "JP".
Z biegiem lat zaczęto ją stosować także w innych chorobach, m.in. w leczeniu świerzbu i wszawicy głowy. Ponadto, w ostatniej dekadzie, w kilku badaniach klinicznych zaczęto wykazywać działanie przeciwwirusowe leku wobec takich wirusów jak HIV i wirus grypy, a także wirus Zika i Zachodniego Nilu.
Lek ten jest również niezwykle ekonomiczny. Badanie opublikowane w piśmie naukowym "American Journal of Therapeutics" wykazało, że koszt iwermektyny w Bangladeszu wynosi od 0,60 do 1,80 USD za pięciodniową kurację. W Izraelu kosztuje ona do 10 USD dziennie - powiedział Schwartz. (PAP)
Raport naukowców z państwowego Instytutu Gertnera wykazał, że ochrona przeciwko koronawirusowi gwarantowana przez szczepionki spadła do 80 proc., a wśród osób powyżej 60. roku życia nawet do 50 proc. Badania te jednak są krytykowane przez lekarzy oraz wielu ekspertów - podał w czwartek the Times of Israel.
Portal przypomniał, że szczepionki miały dużą skuteczność w walce z koronawirusem do momentu pojawienia się w kraju wariantu Delta, który po raz pierwszy odnotowano w Indiach.
Dr Amit Huppert który kierował zespołem naukowców powiedział w rozmowie z the Times of Israel, że rząd nie powinien "panikować", ale wyniki badań należy "wziąć na poważnie". "To jest ostrzeżenie, którego nie można ignorować" - zaznaczył.
Ekspert rządu ds. koronawirusa Ran Balicer zakwestionował te badania, wskazując, że ich wynik może mieć "skrajnie wypaczony" efekt. "Każda próba ustalenia skuteczności szczepionki przeciwko poważnym chorobom na podstawie ograniczonych danych dotyczących zachorowań wśród zaszczepionych jest bardzo, bardzo ryzykowna" - podkreślił.
Z kolei doktor chorób zakaźnych Yael Paran powiedziała portalowi, że dane wykazane przez naukowców z Instytutu Gertnera nie pokrywają się z rzeczywistością. "Myślę, że te liczby są przesadzone" - stwierdziła. (PAP)
Surowa karma dla psów sprzedawana w całej Europie jest poważnym źródłem bakterii opornych na antybiotyki, co czyni ją globalnym zagrożeniem dla zdrowia publicznego - ogłoszono podczas Europejskiego Kongresu Mikrobiologii Klinicznej i Chorób Zakaźnych (ECCMID), który odbył się w tym roku online.
Ponieważ niektóre wielolekooporne bakterie obecne w surowej psiej karmie są identyczne jak bakterie występujące u pacjentów szpitalnych, naukowcy są zdania, że karmienie psów takim jedzeniem może napędzać rozprzestrzenianie się po świecie opornych na antybiotyki bakterii.
Tymczasem szacuje się, że lekooporne infekcje, powodowane przez taki bakterie, zabijają około 700 tys. osób rocznie, a - jeśli nie zostaną podjęte żadne działania - liczba ta może wzrosnąć do 2050 roku nawet do 10 mln. Światowa Organizacja Zdrowia klasyfikuje antybiotykooporność jako jedno z największych zagrożeń dla zdrowia publicznego w dziejach ludzkości.
Aby dowiedzieć się, czy karma dla zwierząt domowych jest potencjalnym źródłem rozprzestrzeniania się bakterii opornych na antybiotyki, zespół dr Any R. Freitas z Uniwersytetu Porto w Portugalii przeanalizował 55 próbek karmy dla psów (22 mokre, 8 suche, 4 półmokre, 7 smakołyków i 14 surowych mrożonych) 25 różnych marek dostępnych na półkach sklepowych w całej Europie. Surowe karmy były oparte na rozmaitych składnikach, m.in. kaczce, łososiu, indyku, kurczaku, jagnięcinie, gęsinie, wołowinie i warzywach.
Okazało się, że 30 próbek (54 proc.) zawierało enterokoki. Są to to bakterie oportunistyczne, które żyją w jelitach ludzi i zwierząt nie szkodząc im, jednak mogą powodować poważne infekcje, jeśli rozprzestrzenią się na inne części organizmu.
Ponad 40 proc. wykrytych enterokoków okazało się być opornymi na antybiotyki: erytromycynę, tetracyklinę, chinuprystynę-dalfoprystynę, streptomycynę, gentamycynę, chloramfenikol, ampicylinę lub cyprofloksacynę. Wykazano również oporność części z nich na wankomycynę i teikoplaninę (po 2 proc.), a 23 proc. bakterii było opornych również na linezolid.
Linezolid, jak przypominają autorzy badania, jest antybiotykiem ostatniej szansy, stosowanym w ciężkich zakażeniach, gdy inne leki zawiodły. WHO uważa go za niezwykle ważny dla zdrowia publicznego preparat.
Naukowcy ustalili, że wszystkie próbki surowej karmy dla psów (mrożonej lub nie) zawierały enterokoki oporne na wiele leków, w tym na linezolid. W przeciwieństwie do tego, tylko 3 spośród próbek karm przetworzonych (nie surowych) zawierały bakterie wielolekooporne.
Sekwencjonowanie genetyczne ujawniło, że niektóre bakterie wielolekooporne były identyczne z bakteriami izolowanymi od pacjentów szpitali w Wielkiej Brytanii, Niemczech i Holandii. Genetycznie identyczne bakterie znalezione również u zwierząt hodowlanych i w brytyjskich ściekach.
Następnie naukowcy przeprowadzili dodatkowy eksperyment: z powodzeniem przenieśli geny oporności na antybiotyki z bakterii znajdujących się w karmie na inne, co sugeruje, że do takich modyfikacji może dojść również w naturze.
Doszli do wniosku, że karma dla psów jest źródłem bakterii odpornych na antybiotyki ostatniej szansy i może to mieć poważne konsekwencje dla zdrowia ludzi.
„Naszym zdaniem karma dla psów może być ważnym, a pomijanym czynnikiem zwiększającym odporność na antybiotyki na całym świecie - podkreśla dr Freitas. - Europejskie władze muszą zwiększyć świadomość społeczeństwa odnośnie karmienia zwierząt domowych surową dietą, a produkcja karmy dla psów, w tym wybór składników i praktyki higieniczne, muszą zostać poddane analizie”.
„Właściciele psów powinni zaś zawsze myć ręce wodą i mydłem zaraz po kontakcie z karmą dla zwierząt i po sprzątaniu kału sowich pupili” - dodaje.(PAP)
W genomie człowieka istnieje 13 obszarów mających wyraźny związek z infekcją COVID-19 lub jego ciężkim przebiegiem. Miejsca te wskazano dzięki międzynarodowym badaniom z udziałem ponad 3,5 tys. specjalistów z ponad 1,2 tys. ośrodków, w tym kilku z Polski.
W marcu 2020 r. tysiące naukowców z całego globu rozpoczęło współdziałanie, by odpowiedzieć na pytanie: jakie czynniki genetyczne mogą wpływać na fakt, że u niektórych pacjentów chorujących na COVID-19 rozwija się ciężka, zagrażająca życiu choroba wymagająca hospitalizacji, podczas gdy inni odczuwają tylko łagodne symptomy, lub nie występują u nich żadne objawy chorobowe?
Kompleksowe podsumowanie dotychczasowych prac przedstawiono w czwartek na łamach „Nature”. Naukowcy zidentyfikowali trzynaście tak zwanych loci (czyli obszarów w genomie) silnie związanych z infekcją i ciężkim przebiegiem COVID-19. Dwa z nich występują częściej u pacjentów o pochodzeniu wschodnioazjatyckim lub południowoazjatyckim, niż u Europejczyków - informują badacze.
Zespół zwrócił szczególną uwagę na jedno z tych dwóch loci, w pobliżu genu FOXP4, który jest powiązany z rakiem płuc. Wariant FOXP4 związany z ciężkim przebiegiem COVID-19 zwiększa ekspresję genu, co sugeruje, że hamowanie genu może być potencjalną strategią terapeutyczną. Inne loci związane z ciężkim przebiegiem COVID-19 obejmowały DPP9, gen również zaangażowany w raka płuc i zwłóknienie płuc, oraz TYK2, który ma związek z niektórymi chorobami autoimmunologicznymi - informują.
Badacze zidentyfikowali również takie czynniki przyczynowe, jak palenie i wysoki wskaźnik masy ciała.
Uzyskana w projekcie wiedza może się z czasem przełożyć na możliwość leczenia pacjentów, ma też znaczenie w poszukiwaniach nowych terapii na COVID-19. Jeden z pomysłów dotyczy obniżenia aktywności niektórych genów, związanych z ryzykiem zakażenia lub ciężkiego przebiegu Sars-Cov-2. Naukowcy zaznaczają też, że "chociaż szczepionki zapewniają ochronę przed COVID-19, ale wciąż poszukiwane są sposoby skutecznego leczenia tej choroby". Nowa wiedza z dziedziny genetyki może w tym pomóc. Ich zdaniem dzięki uwzględnieniu genetycznych predyspozycji pandemia może przekształcić się w chorobę endemiczną, zakażającą lokalnie niewielkie ilości ludzi, podobnie jak grypa.
Ben Neale, dyrektor Programu Genetyki Medycznej i Populacyjnej w the Broad Institute w Massachusetts Institute of Technology (MIT) w USA i współautor oraz lider projektu, powiedział, że "chociaż szczepionki zapewniają ochronę przed COVID-19, ale nadal istnieje wiele możliwości poprawy leczenia choroby, które mogą być zasilane informacjami z analiz genetycznych". Dodał, że udoskonalenie metod leczenia może pomóc w transformacji pandemii – która wymagała dużych przerw w pracy w wielu częściach świata – w chorobę endemiczną, która występuje bardziej lokalnie i na niskim, ale stałym poziomie w populacji, podobnie jak grypa.
Publikacja w "Nature" jest dziełem ponad 3 500 współautorów z ponad 1200 jednostek naukowych i klinicznych z całego świata. Wyniki pochodzą z jednego z największych badań asocjacyjnych całego genomu, jakie kiedykolwiek przeprowadzono, które obejmuje prawie 50 000 pacjentów z COVID-19 i dwa miliony niezainfekowanych osób, tworzących grupy kontrolne.
„Gdybyśmy mieli mechanizm leczenia infekcji i wyprowadzania kogoś ze szpitala, radykalnie zmieniłoby to sposób reagowania instytucji zdrowia publicznego” – podsumowuje Ben Neale.
"Odkrycia te były naprawdę pouczające i uświadomiły nam, że istnieje duży, niewykorzystany potencjał w adaptacji genetyki do zrozumienia i potencjalnego opracowania terapii w chorobach zakaźnych. Mam nadzieję, że to stanowi przykład tego, jak możemy wprowadzić model podejścia genetyki populacyjnej do nowego typu problemów, które są szczególnie ważne w rozwijających się częściach świata” - dodaje Mark Daly, dyrektor fińskiego Institute for Molecular Medicine Finland (FIMM).
"Odnieśliśmy znacznie większy sukces, niż autorzy wcześniejszych prób zgromadzenia różnorodności genetycznej, ponieważ podjęliśmy wspólny wysiłek, aby dotrzeć do populacji na całym świecie" - dodaje.
Projekt opisany w "Nature" nazwano COVID-19 Host Genomics Initiative (HGI). W marcu 2020 r. rozpoczęli go specjaliści z Uniwersytetu w Helsinkach, MIT oraz Harvardu. Z czasem inicjatywa rozrosła się, obejmując 61 projektów z 25 krajów. Duża liczba danych z całego świata umożliwiła przeprowadzenie obszernych analiz o dużej mocy statystycznej, obejmujących różne populacje.
Do prac w ramach konsorcjum HGI zostały włączone dwa niezależne projekty z Polski, których wyniki są obecnie przygotowywane do publikacji. Jeden z nich - “Search for genomic markers predicting the severity of the response to COVID-19” - realizują Centralny Szpital Kliniczny MSWiA w Warszawie, MNM Diagnostics i Wielospecjalistyczny Szpital Miejski im. Józefa Strusia.
Prof. Zbigniew Król, zastępca dyrektora ds. klinicznych i naukowych Centralnego Szpitala Klinicznego MSWiA ocenił w rozmowie z PAP, że największą wartością publikacji jest potwierdzenie, że pewne warianty genów są związane z większym ryzykiem ciężkiego przechorowania COVID-19. "Ta publikacja to fotografia tego, czego jesteśmy pewni" - dodał.
"Warszawski zespół z MSWiA włączył się do międzynarodowego konsorcjum i wniósł do tego badania swoje dane – prawie 1000 genomów" - powiedział PAP prof. Marek Sanak z Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego, kierownik Zakładu Biologii Molekularnej i Genetyki Klinicznej.
Komentując publikację w "Nature", ocenił: "To są imponujące i bardzo wiarygodne dane, na których możemy bazować w przewidywaniu ryzyka ciężkiego przebiegu choroby". Wskazał, że naukowcy mogą również przewidywać np. ryzyko przebywania na intensywnej terapii i ryzyko śmierci.
Drugi polski projekt “POLCOVID-Genomika” kierowany jest przez prof. dr. hab. n. med. Marcina Moniuszkę z Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku i dr. hab. n. biol. Mirosława Kwaśniewskiego z tej samej uczelni oraz z IMAGENE.ME. W ramach tego projektu przeprowadzono zaawansowane analizy asocjacyjne, pozwalające na zidentyfikowanie cech klinicznych oraz wariantów genetycznych w populacji polskiej związanych z ciężkim przebiegiem COVID-19. Badania prowadzono we współpracy z Instytutem Gruźlicy i Chorób Płuc w Warszawie oraz 15 jednostkami klinicznymi z całej Polski. Wykonano bardzo precyzyjne profilowanie genomu z wykorzystaniem technologii sekwencjonowania eksomów (WES), które objęło ponad 1400 pacjentów zakażonych SARS-CoV-2 o różnym przebiegu klinicznym choroby COVID-19. Na podstawie kilku parametrów fenotypowych, klinicznych oraz genetycznych, opracowano model szacujący szanse ciężkiego przebiegu COVID-19. Matematyczny model zaadaptowano w formie kalkulatora ryzyka, który będzie mógł zostać wykorzystywany przez instytucje kliniczne w całej Polsce.
"Konieczna była sprawna organizacja całego konsorcjum HGI od strony nadzoru merytorycznego projektów partnerskich, administracji, przepływu informacji pomiędzy członkami i udostępnienie bezpośrednich kanałów komunikacji i administracji nadsyłanych danych genomicznych oraz bieżącego udostępniania wyników metaanaliz” - komentuje polska współautorka publikacji, dr Karolina Chwiałkowska, pracownik naukowy Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku, która wspierała zarządzanie konsorcjum.
Naukowcy planują dalsze badania dotyczące podatności na infekcję i ciężką postać choroby, a także długo utrzymujących się objawów. „Chcemy dążyć do uzyskania garści bardzo konkretnych hipotez terapeutycznych w przyszłym roku - mówi Daly. - Realistycznie najprawdopodobniej przez długi czas będziemy się zajmować COVID-19 jako poważnym problemem zdrowotnym. Każda terapia, która pojawi się w tym roku, zakładająca na przykład zmianę zastosowania istniejącego już na rynku leku w oparciu o jasne wskazówki genetyczne, mogłaby mieć wielki wpływ”.
Polskie badania wykazały, że jeden z wariantów genetycznych w chromosomie 3 ponad dwukrotnie zwiększa ryzyko ciężkiego przebiegu COVID-19 – poinformował PAP prof. Marcin Moniuszko z Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku.
Z kolei w czwartkowym „Nature” opublikowano wyniki międzynarodowych badań z udziałem polskich specjalistów wykazujących, jakie czynniki genetyczne mogą wpływać na ciężki i zagrażający życiu przebieg choroby COVID-19. W ramach projektu „COVID-19 Host Genomics Initiative” zwrócono uwagę na trzy warianty genów FOXP4, DPP9 oraz TYK2, wpływające na reakcję układu immunologicznego w odpowiedzi na zakażenie SARS-CoV-2. Potwierdzono też, że istotną rolą odgrywa palenie tytoniu oraz nadmierna masa ciała.
Współautorem tej międzynarodowej publikacji jest dr Karolina Chwiałkowska z Centrum Bioinformatyki i Analizy Danych Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku. Specjalistka powiedziała PAP, że dzięki tym danym można będzie typować osoby wysoce narażone na ciężki przebieg COVID-19. „Może to pozytywnie wpłynąć na sposób zarządzania zasobami publicznej służby zdrowia, gdyż wstępne ryzyko mogłoby być określane u każdej z osób na samym początku, a nawet na długo zanim zachorują” - podkreśliła.
Prorektor ds. Nauki i Rozwoju Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku prof. Marcin Moniuszko przy okazji międzynarodowej publikacji poinformował PAP, że duża grupa naukowców i lekarzy z kilkunastu ośrodków w Polsce, również z udziałem dr Karoliny Chwiałkowskiej, przeprowadziła podobne badania w ramach projektu “POLCOVID-Genomika”. Objęto nimi 1500 pacjentów z różnymi stopniami ciężkości COVID-19, od postaci łagodnego do wymagającej użycia respiratora lub zakończonej nawet zgonem. W wszystkich dokładnie przenalizowano cały ich genom.
„Badanie to jest zakończone, ale jeszcze się nie ukazało, jest dopiero przygotowywane do publikacji. Wynika z niego, że jeden z wariantów genetycznych znajdujący się w chromosomie 3 ponad dwukrotnie zwiększa ryzyko ciężkiego przebiegu COVID-19. I to niezależnie od innych cech, takich jak wiek, otyłość czy choroby współtowarzyszące, np. cukrzyca” – powiedział prof. Marcin Moniuszko, który kieruje projektem „POLCOVID-Genomika” wspólnie z dr. hab. n. biol. Mirosławem Kwaśniewskim z UM w Białymstoku.
Jego zdaniem w przyszłości może to być dodatkowy czynnik pozwalający ocenić u danej osoby ryzyko ciężkiego przebiegu COVID-19. Częstość występowania w populacji polskiej wariantu genetycznego związanego z chromosomem 3, który zwiększa ponad dwukrotnie ryzyko ciężkości COVID-19, wynosi 14,09 proc. Jest ona nieco większa niż w populacji europejskiej, w której występuje u 9,18 proc. osób.
„To ważne badanie, bo wykonane w populacji polskiej, na dużej grupie pacjentów, bardzo dokładnie opisane klinicznie. Przez wiele miesięcy dokładnie analizowaliśmy te dane i bardzo dokładnie przeanalizowaliśmy cały genom tych pacjentów, czyli ponad 20 tys. genów u każdego z nich” – wyjaśnił prof. Marcin Moniuszko.
Zdaniem specjalisty badanie to może pozwolić opracować test wykrywający podatność genetyczną na ciężki przebieg COVID-19. Dodał, że prowadzone są w tej sprawie rozmowy m.in. z Agencją Badań Medycznych.
„Poza oceną ryzyka ciężkiego przebiegu COVID-19 w kolejnym etapie badań chcemy przeanalizować co wpływa na rozwój tzw. long-COVID-19, czyli odległych skutków tej choroby. Badamy na przykład, jakie mogą być powikłania w płucach i mięśniu sercowym. Chcemy wyjaśnić, dlaczego u niektórych pacjentów z COVID-19 choroba ta się przedłuża i znacznie dłużej dochodzą oni do siebie” - zaznaczył.
Specjaliści chcą określić, jakie warianty genetyczne na to wpływają, ale także, jakie sprzyjają im czynniki kliniczne, takie jak ogólny stan zdrowia, masa ciała i choroby współtowarzyszące. „To duża wartość tego badania, przeprowadzonego na dużej populacji polskiej, łączącego różne cechy pacjentów, którzy zachorowali na COVID-19, połączone z bardzo dokładnym badaniem genomu” – dodaje prof. Marcin Moniuszko.
Badania „POLCOVID-Genomika” prowadzone były we współpracy z Instytutem Gruźlicy i Chorób Płuc w Warszawie oraz 15 jednostkami klinicznymi z całej Polski. Wykonano bardzo precyzyjne profilowanie genomu z wykorzystaniem technologii sekwencjonowania eksomów (WES), które objęło pacjentów zakażonych SARS-CoV-2 o różnym przebiegu klinicznym choroby COVID-19.
Na podstawie kilku parametrów fenotypowych, klinicznych oraz genetycznych, opracowano model szacujący szanse ciężkiego przebiegu COVID-19. Matematyczny model zaadaptowano w formie kalkulatora ryzyka, który będzie można wykorzystać w całej Polsce. (PAP)
Nanocząstki srebra przedostają się do organizmu człowieka. Urządzenia medyczne stosowane w szpitalach mogą powodować akumulację srebra w wątrobie u pacjentów cierpiących na choroby tego organu – ustalił zespół pod kierunkiem polskich naukowców.
Ze względu na swoje odkażające właściwości srebro jest materiałem wykorzystywanym w produkcji sprzętu medycznego, opatrunkach medycznych, a nawet maseczkach ochronnych. Zespół polskich naukowców podkreśla jednak, że analiz wymaga m.in. poziom wchłaniania nanosrebra z krwiobiegu, konsekwencje jego długotrwałej akumulacji w organach ciała oraz wpływ nanosrebra na środowisko. Zwiększony poziom nanosrebra w wątrobie może bowiem być niebezpieczny dla zdrowia i życia człowieka - podkreślono.Wyższe stężenie srebra u pacjentów cierpiących na różne patologie wątroby - niż u osób zdrowych - zaobserwował zespół pod kierunkiem prof. dr. hab. Wojciecha Bala z Instytutu Biochemii i Biofizyki Polskiej Akademii Nauk (IBiB PAN) oraz prof. dr. hab. med. Leszka Pączka z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego (WUM). Naukowcy przebadali 28 zdrowych dawców narządów i 44 pacjentów z marskością wątroby. Wyniki opublikowali w czasopiśmie "International Journal of Molecular Sciences"
(https://doi.org/10.3390/ijms22041782). Oprócz ekspertów z WUM i IBiB PAN w badaniach brał udział naukowiec z brytyjskiego University of Cambridge.
Dokumentacja medyczna nie wskazywała na to, by chorzy mieli kontakt ze srebrem poprzez stosowanie opatrunków czy innych towarów konsumpcyjnych. Naukowcy postawili hipotezę, że uwalnianie srebra do naczyń limfatycznych i krwionośnych może być wynikiem kontaktu pacjentów ze sprzętem medycznym podczas ich długotrwałego leczenia klinicznego.
Jednocześnie w wątrobie pacjentów zaobserwowano podwyższony poziom miedzi. Działa ona na ten organ wyjątkowo toksycznie, a jej nadmiar jest przyczyną występowania u pacjentów objawów genetycznego schorzenia, zwanego chorobą Wilsona. Podwyższony poziom miedzi może być powiązany z akumulacją nanocząstek srebra, ponieważ oba metale są usuwane z wątroby poprzez ten sam szlak metaboliczny. Nadmiar nanosrebra może "zatykać" drogę wyjścia dla miedzi i prowadzić do jej gromadzenia. Tę hipotezę trzeba jeszcze potwierdzić w badaniach laboratoryjnych - zastrzegają naukowcy.
"Wciąż nie są określone normy dotyczące bezpiecznego poziomu ekspozycji na nanosrebro w zależności od drogi podania" – mówi prof. dr hab. med. Leszek Pączek z WUM, cytowany w informacji przesłanej PAP.
"Rosnąca produkcja materiałów oraz wyrobów konsumenckich zawierających nanocząstki srebra sprawia, że jesteśmy coraz bardziej eksponowani na ten metal. Nanosrebro znajduje się już nawet w pyle miejskim, który wprowadzamy do płuc w czasie zwykłego oddychania" – mówi prof. dr hab. Wojciech Bal z IBiB PAN.
Podkreśla on, że coraz więcej badań wskazuje na toksyczne działanie nanosrebra na organizm człowieka, np. chorobę skóry – srebrzycę objawiającą się zmianą koloru skóry na srebrnoszary. Jest to objaw występujący po nadmiernej ekspozycji organizmu na srebro w wyniku niedostatecznych procedur ochronnych w czasie pracy przemysłowej lub przyjmowania preparatów zawierających ten metal. Dlatego naukowcy zalecają zachowanie ostrożności przy stosowaniu na własną rękę preparatów takich, jak dostępne w sklepach zielarskich srebro koloidalne.
Antybakteryjne nanosrebro znajduje się w dezodorantach, środkach czystości, skarpetkach sportowych, a nawet w produktach spożywczych. Prof. Bal zwraca uwagę, że obecność srebra w kosmetykach czy tekstyliach zwiększa również ich wpływ na środowisko naturalne. Wciąż jednak brakuje badań wskazujących, jaki wpływ na zdrowie ludzi oraz na otoczenie ma nanosrebro wprowadzane do środowiska w sposób niekontrolowany.
Nowe doniesienia - jak zastrzegają sami jego autorzy - nie służą wzbudzaniu obaw, jednak mogą pomóc w zmianie procedur wprowadzania nanocząstek do obrotu. Naukowcy przyznają, że opatrunki zawierające nanosrebro są bardzo pomocne m.in. w procesie leczenia trudno gojących się ran, nie wykazują przy tym widocznych działań niepożądanych. Już w starożytności metal ten stosowano w prewencji oraz leczeniu infekcji wywoływanych przez drobnoustroje.
Autorzy artykułu dodają, że obecnie coraz większa grupa bakterii nabiera cechy antybiotykooporności, czyli nie poddaje się działaniu znanych antybiotyków. Zastosowanie nanotechnologii, czyli nauki badającej właściwości nanocząstek, mogłoby stanowić atrakcyjną alternatywę dla klasycznych terapii. Nanosrebro poraża jednocześnie liczne systemy metaboliczne bakterii. Dzięki temu drobnoustrojom trudno będzie uodpornić się na jego działanie.
Ale jednocześnie coraz większa liczba badań wskazuje także na toksyczne działanie nanocząstek na organizm człowieka. Okazało się np., że długotrwałe używanie opatrunków może prowadzić do podniesionego stężenia srebra we krwi - zarówno w postaci jonowej, jak i nanocząstek. Następnie z płynów ustrojowych nanocząstki są pobierane do komórek wątroby i akumulują się w tym narządzie.
Badania opublikowane przez naukowców z PAN oraz WUM nie dają jednoznacznej odpowiedzi w sprawie toksyczności nanocząstek srebra. Prof. Bal z PAN tłumaczy, że korzyści zdrowotne wynikające z doraźnego kontaktu ze sprzętem medycznym są nieporównywalnie wyższe, niż potencjalne konsekwencje. Jednocześnie zaznacza, że nie powinno się na własną rękę przyjmować preparatów zawierających srebro, takich jak choćby dostępne w sklepach zielarskich srebro koloidalne.
„W przeciwieństwie do leków, które przechodzą wieloletnie testy w badaniach klinicznych, nanomateriały nie podlegają tak rygorystycznym przepisom. Wciąż nie są określone normy dotyczące bezpiecznego poziomu ekspozycji na nanosrebro w zależności od drogi podania” - dodaje prof. Pączek z WUM. I wyjaśnia, że to dawka czyni substancję toksyną, a jej wysokość może zmieniać się w zależności od wielu innych czynników. Dotyczy to również ekspozycji na nanocząstki srebra oraz innych metali. Ustalenie ich dopuszczalnego poziomu jest kluczowe dla lepszej kontroli badań, których celem jest wprowadzenie nowych produktów opartych o nanotechnologię. (PAP)
W Madrycie przeprowadzono pierwszy na świecie przeszczep serca u niemowlęcia, które otrzymało organ od dawcy z inną grupą krwi, poinformowały w poniedziałek władze szpitala im. Gregorio Maranon, w którym odbył się zabieg.
W poniedziałkowym komunikacie dyrekcja stołecznej placówki medycznej określiła operację mianem “sukcesu”.
Według madryckiego zespołu kardiochirurgów praca serca dwumiesięcznego dziecka, poddanego zabiegowi, była bardzo ograniczona, a przeszczep był jedynym możliwym scenariuszem utrzymania dziecka przy życiu.
Dyrekcja szpitala, która nie podała dokładnej daty przeprowadzenia przeszczepu, ujawniła, że dziewczynka o imieniu Naiara wraca “obecnie do zdrowia na terenie oddziału intensywnej terapii” stołecznego szpitala.
“Innym bezprecedensowym wydarzeniem podczas tego przeszczepu był fakt, że osoba przyjmująca organ i jego dawca znajdowali się w różnych szpitalach”, podał w komunikacie szpital im. Gregorio Maranon, wskazując, że serce zostało dostarczone do tej placówki drogą lotniczą.
Z kolei, jak wyjaśnił dr Juan Miguel Gil Jaurena, szef działu kardiochirurgii dziecięcej w szpitalu Gregorio Maranon, Naiara otrzymała serce, które zostało przywrócone do aktywności już po zgonie jednego z pacjentów. Aktywność organu była podtrzymywana w ramach tzw. systemu krążenia poza organizmem.
Gil Jaurena dodał, że poważne zaburzenia w funkcjonowaniu pracy serca dziewczynki zostały zaobserwowane już w okresie płodowym, a rozwój schorzenia przyspieszył poród dziecka.
Marcin Zatyka (PAP)
48-letnia kobieta przez ponad dwa lata odwiedziła wielu lekarzy uskarżając się bóle w podbrzuszu. Lekarze sądzili, że są to objawy menopauzy, dopiero kolonoskopia wykazała, że ma już zaawansowanego raka jelita grubego - podaje BBC News.
BCC ostrzega przy tym przed późno wykrywanymi w pandemii nowotworami, co zdarza się coraz częściej. Wiele osób zwlekało z wizytą u onkologa lub ich objawy były bagatelizowane albo błędnie rozpoznane.
Przykładem jest 48-letnia Jennifer Chambers z Derbyshire w Wielkiej Brytanii, matka trojga dzieci, która wielokrotnie odwiedziła lekarz uskarżając się na bóle w podbrzuszu i ciągle zmęczenie. Najczęstsza diagnoza była taka, że są to pierwsze objawy przekwitania, jakie często dają o sobie znać u kobiet około 50. roku życia.
Dopiero po upływie ponad dwóch lat we wrześniu 2020 r. Jennifer została skierowano na kolonoskopię (wziernikowanie jelita grubego). Wtedy wykryto u niej guza jelita grubego o średnicy aż 4 cm, niemal je blokujący. Natychmiast poddano ją intensywnej chemioterapii, jednak doszło już do przerzutów do węzłów chłonnych i wątroby.
Onkolodzy w Wielkiej Brytanii, jak też w Polsce i wielu innych krajach alarmują, że pacjenci coraz częściej zgłaszają się z zaawansowanymi guzami jelita grubego, jak też z innymi nowotworami, takimi jak rak piersi czy rak płuca. Nowotwory w zaawansowanej postaci z przerzutami są znacznie trudniejsze do leczenia i wymagają intensywnej oraz kosztownej terapii. Często jest to już walka jedynie o przedłużenie życie, a nie wyleczenie choroby. (PAP)
Węgry uzgodniły z dwoma kolejnymi państwa – Słowenią i Bahrajnem – wzajemne uznawanie zaświadczeń o ochronie przed koronawirusem niezależnie od rodzaju podanej szczepionki – poinformował w sobotę na Facebooku szef węgierskiej dyplomacji Peter Szijjarto.
Porozumienie zawarte ze Słowenią obowiązuje już od soboty, zaś z Bahrajnem zacznie obowiązywać od poniedziałku. W piątek podano, że dwa pierwsze państwa, które uzgodniły wzajemne honorowanie zaświadczeń z Węgrami to Serbia i Czarnogóra.
Węgierskie karty poświadczające ochronę przed koronawirusem są wydawane osobom, które zostały zaszczepione co najmniej jedną dawką lub odchorowały Covid-19. Nie figuruje na nich nazwa podanej szczepionki.
Szijjarto powiedział, że Bahrajn był jednym z pierwszych państw, które zaczęły stosować chińską szczepionkę Sinopharm i węgierscy specjaliści otrzymali z tego kraju pomoc w postaci dokumentacji i informacji o stosowaniu.
Na Węgrzech używanych jest pięć szczepionek przeciw Covid-19: Pfizer, Moderna, AstraZeneca, chiński Sinopharm i rosyjski Sputnik V. Do tej pory co najmniej jedną dawkę szczepionki podano 4 mln osób, czyli połowie dorosłej populacji. (PAP)
Pfizer prowadzi badania nad doustnym lekiem przeciw SARS-CoV-2. Preparat miałby być podawany po pierwszych objawach infekcji.
O tym, że Pfizer rozpoczął badania kliniczne potencjalnego leku przeciw COVID-19 napisał w środę na Twitterze prezes Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych, Wyrobów Medycznych i Produktów Biobójczych Grzegorz Cessak.
Wskazał, że "lek miałby być podawany po wykryciu pierwszych objawów, zapobiegając chorobie już na pierwszym etapie zakażenia, zatrzymując działanie wirusa w nosie, gardle i płucach".
Pfizer pytany w środę przez PAP o ten projekt przekazał, że wspomniane badanie dotyczy podawanego doustnie potencjalnego leku przeciwwirusowego PF-07321332, inhibitora proteazy 3CL wirusa SARS-CoV-2. Wcześniej rozpoczęły się badania nad PF-07304814 - inhibitorem proteazy podawanym dożylnie.
Pfizer wyjaśnia, że inhibitory proteazy wiążą się z enzymem wirusowym (zwanym proteazą), zapobiegając replikacji wirusa w komórce. Inhibitory proteazy są skuteczne w leczeniu innych patogenów wirusowych, takich jak HIV i wirus zapalenia wątroby typu C, zarówno samodzielnie, jak i w połączeniu z innymi środkami przeciwwirusowymi.
Firma wskazuje, że dostępne na rynku produkty lecznicze działające na proteazy wirusowe zasadniczo nie wykazują toksyczności, dzięki czemu ta klasa cząsteczek może potencjalnie stanowić dobrze tolerowaną terapię przeciw COVID-19.
Amerykański Pfizer wraz z niemiecką spółką BioNTech wyprodukował pierwszą zaakceptowaną w państwach zachodnich szczepionkę przeciwko Covid-19 – Comirnaty. W UE stosowane są także preparaty od firm Moderna, AstraZeneca i Johnson & Johnson. (PAP)
Autor: Katarzyna Lechowicz-Dyl
Co łączy koronawirusa z zatorowością płucną? Na pewno podobieństwo objawów, takich jak duszności, czy bóle w klatce piersiowej, jednak nie tylko. COVID-19 przyczynia się również do powstawania zatorów w tętnicach płucnych! Wiedzą o tym dobrze specjaliści ze Szpitala Medicover, którzy w ostatnim czasie przeprowadzili zabieg leczenia zatorowości płucnej u 84-letniej pacjentki, która wcześniej przebyła COVID.
Opracowana przez naukowców z Oksfordu szczepionka przeciwko malarii wykazała 77-proc. skuteczność w badaniu z udziałem dzieci w Burkina Faso - podał w piątek "The Guardian". Preparat może być pierwszą skuteczną szczepionką na chorobę, która rocznie zabija 400 tys. dzieci w Afryce.
Trwające 12 miesięcy badanie kliniczne objęło 450 dzieci w Burkina Faso w zachodniej Afryce. Wkrótce rozpoczną się większe badania z udziałem 4800 pacjentów w czterech afrykańskich krajach.
Jak dotąd mimo trwających od dekady wysiłków zarejestrowana została tylko jedna szczepionka przeciwko malarii - RTS,S - produkowana przez koncern GlaxoSmithKline, jednak jej skuteczność w badaniach szacowana była na 25-50 proc. Pierwsze programy pilotażowe szczepień z użyciem tego środka rozpoczęły się w 2019 roku w Malawi.
Jak powiedział "Guardianowi" Adrian Hill, dyrektor Instytutu Jennera na Uniwersytecie Oksfordzkim, gdzie opracowano nową szczepionkę, celem jest ograniczenie liczby zgonów z powodu malarii z 400 tys. rocznie do "dziesiątek tysięcy" w ciągu pięciu lat. Większość ofiar przenoszonej przez komary choroby stanowią małe dzieci.
Prof. Hill zapowiedział, że jego instytut planuje ubiegać się o dopuszczenie szczepionki do użytku w trybie ratunkowym, co w przypadku malarii jeszcze się nie zdarzało.
"Jeśli zrobiono to w przypadku szczepionek na Covid-19 w ciągu miesięcy, dlaczego nie można by tego zrobić w przypadku malarii w podobnym czasie, zwłaszcza że to problem zdrowotny na większą skalę w Afryce" - powiedział prof. Hill. (PAP)
Dlaczego niektóre osoby nie zapadają na choroby zakaźne, np. COVID-19, lub przechodzą je znacznie łagodniej niż inni? Wpływ na to ma nie tylko odporność zapewniona przez szczepionki czy wcześniejszy kontakt z danym wirusem, ale także tryb życia, choroby przewlekłe, a czasem także uwarunkowania genetyczne.
Uniwersytet Oksfordzki poinformował w czwartek, że we współpracy z koncernem AstraZeneca będzie wstępnie badać skuteczność szczepionki wziewnej przeciwko Covid-19. Będzie ją testować na 30 ochotnikach w wieku 18-40 lat.
Brytyjscy naukowcy we wrześniu ubiegłego roku poinformowali, że wziewne wersje szczepionki przeciwko Covid-19, opracowane przez Uniwersytet Oksfordzki i Imperial College, będą przetestowane, aby sprawdzić, czy zapewniają zlokalizowaną odpowiedź immunologiczną w drogach oddechowych. (PAP)
Od poniedziałku pod numerem 800-190-590 można uzyskać informację na temat dostępności leków w aptekach. Infolinia ta działa od poniedziałku do piątku w godz. 8.00-18.00.
W poniedziałek Ministerstwo Zdrowia uruchomiło Telefoniczną Informację Pacjenta – 800-190-590, gdzie można zadzwonić i uzyskać informację na temat dostępności leków w aptekach. Pod tym numerem telefonu konsultanci Narodowego Funduszu Zdrowia i Głównego Inspektoratu Farmaceutycznego udzielą informacji od poniedziałku do piątku w godzinach 8.00-18.00.
Jak tłumaczy MZ, aby skontaktować się z konsultantem, należy wybrać numer, a następnie wybrać na telefonie cyfrę 3. Aby uzyskać informację na inny temat, należy wybrać 1 lub 2.
Infolinia informuje wyłącznie o dostępności leków. MZ wskazuje, że konsultanci nie udzielają informacji o dawkowaniu leków, ich zamiennikach oraz nie rezerwują leków w aptece. Tych informacji udzielają lekarze lub farmaceuci.
W kwietniu Sejm znowelizował Prawo farmaceutyczne. Regulacja dotyczyła penalizacji nielegalnego wytwarzania i dystrybucji produktów leczniczych oraz ich skupu z rynku detalicznego w celu sprzedaży i wywozu za granicę.
Z kolei główny inspektor sanitarny Jarosław Pinkas, odnosząc się do ostatnich doniesień mediów, zapewnił, że program szczepień ochronnych u dzieci jest w pełni realizowany. "Mamy odpowiednie zapasy magazynowe szczepionek, wszystkie dzieci będą zaszczepione w terminie" – podkreślił.
"Gazeta Wyborcza" napisała w ubiegły czwartek, że brakuje szczepionek przeciwko groźnym chorobom, m.in. odrze i wściekliźnie. Według gazety w aptekach brakuje także kilkuset leków, m.in. na nadciśnienie, choroby tarczycy, astmę i cukrzycę.
Na początku tygodnia Naczelna Izba Aptekarska w piśmie do Ministerstwa Zdrowia alarmowała, że niedostępnych dla pacjentów jest prawie 500 leków stosowanych m.in. w cukrzycy, nadciśnieniu, chorobach tarczycy, astmie, POChP i alergii. Dodała, że początkowo problem dotyczył niemal wyłącznie drogich leków oryginalnych, jednak obecnie zaczyna również brakować popularnych leków generycznych.
Na najnowszym, opublikowanym w piątek przez Ministerstwo Zdrowia wykazie produktów zagrożonych brakiem dostępności, znalazły się 324 produkty. Umieszczane są tam leki, których brakuje w co najmniej 5 proc. aptek w danym województwie. Preparaty z tej listy nie mogą być wywożone za granicę. Lista leków zagrożonych brakiem dostępności w Polsce jest publikowana co dwa miesiące, od lipca 2015 r.(PAP)
Lekarze pediatrzy i eksperci z dziedziny zdrowia psychicznego wzywają Facebooka do wycofania się z projektu Messenger Kids - wersji popularnego komunikatora przeznaczonej specjalnie dla dzieci - poinformował we wtorek "New York Times".
W wieku lat sześciu dziecko jest przepełnione wyobraźnią i nie radzi sobie dobrze z odróżnianiem rzeczywistości od fantazji. Uczy się czytać, a podczas komunikacji pisemnej nie potrafi wyłapywać niuansów. Nie rozumie również, czym jest prywatność - argumentują eksperci, którzy zdecydowali się skomentować najnowszy produkt Facebooka, komunikator Messenger Kids.
W liście, który skierowali do firmy Marka Zuckerberga, zwracają uwagę, że Messenger Kids nie tylko rozszerza bazę użytkowników Facebooka na osoby dużo młodsze niż wcześniej wyznaczona granica 13. roku życia, ale też obiera za cel grupę, której etap rozwoju psychicznego nie pozwala na w pełni świadome korzystanie z mediów społecznościowych.
Sygnatariusze listu wchodzą w skład organizacji "Kampania na rzecz dzieciństwa wolnego od komercjalizacji" (ang. Campaign for a Commercial-Free Childhood), która już wcześniej z sukcesem przeprowadzała akcje zmuszające firmy technologiczne do rezygnacji z praktyk stanowiących zagrożenie dla dzieci. Przykładem działań organizacji jest skłonienie twórców popularnej gry mobilnej Pokemon Go do rezygnacji z wysyłania dzieci łapiących wirtualne stworki do sklepów bądź barów z fast-foodami współpracujących z aplikacją marek.
Według aktywistów Messenger Kids jest groźniejsza dla dzieci niż Pokemony. "Dzieci, zwłaszcza młodsze, nie są przygotowane do posiadania kont w mediach społecznościowych - twierdzą eksperci. - Coraz więcej badań dowodzi, że nadmiarowe korzystanie z sieci społecznościowych jest szkodliwe dla dzieci i dla nastolatków, zaburzając ich prawidłowy rozwój psychiczny".
Głosy ekspertów krytycznych wobec komunikatora Messenger Kids od Facebooka rozbrzmiewają w czasie, w którym uwidacznia się również coraz szersze zaniepokojenie społeczne w stosunku do mediów cyfrowych i usług oferowanych za ich pośrednictwem. Wcześniej w tym miesiącu jedni z pierwszych inwestorów firmy Apple wezwali koncern, by zwiększył wysiłki w celu sprawienia, aby korzystanie ze smartfonów produkowanych przez tę firmę było mniej uzależniające. Również w styczniu byli pracownicy Facebooka zabrali głos w sprawie negatywnego wpływu tej sieci społecznościowej na zdrowie jej użytkowników.
Opublikowane w ubiegłym tygodniu badania uniwersytetu stanowego w San Diego dowodzą, że wraz ze wzrostem popularności smartfonów wśród nastolatków wzrasta wśród nich negatywne nastawienie do życia i skłonność do depresji.
Messenger Kids to okrojona wersja znanego z Facebooka komunikatora Messenger. Aplikacja może być zainstalowana na urządzeniu dziecka przez rodzica, który loguje się do niej za pośrednictwem własnego konta. Messenger Kids nie zawiera reklam, nie pozwala również na prowadzenie rozmów z osobami, które nie zostały zaakceptowane uprzednio przez opiekuna dziecka. W aplikacji można korzystać z rozmów wideo, a także emotikonów i przesyłania sobie zdjęć.
Jak obiecuje firma Facebook, Messenger Kids to produkt, który gwarantuje bezpieczeństwo dzieci podczas ich pierwszych doświadczeń w sieci. Firma argumentuje również, że przed wypuszczeniem aplikacji na rynek odbywały się konsultacje z kilkoma rodzinami, naukowcami i ekspertami z dziedziny zdrowia psychicznego.
Wielu lekarzy i terapeutów argumentuje, że Messenger Kids mimo braku reklam wciąż zaprojektowany jest tak, by uzależniać dzieci od jego użytkowania. Ma to pozwalać Facebookowi na budowanie jeszcze szerszej bazy lojalnych, przywiązanych do marki klientów. (PAP)
„Evening Standard” podał do wiadomości publicznej informację, z której wynika, że mieszkaniec Londynu może być pierwszym na świecie człowiekiem, którego wyleczono… z wirusa HIV. Wszystko za sprawą nowoczesnej metody leczenia, przeprowadzonej przez najlepszych naukowców z brytyjskich uczelni wyższych, uniwersytetów: Cambridge, Oxford, Imperial College, University College oraz King ‘s College. Jeżeli stan 44-letniego londyńczyka nie ulegnie zmianie, stanie się on pierwszą na świecie osobą całkowicie wyleczoną z wirusa HIV przy pomocy leczenia farmakologicznego.
Wirus HIV stanowi poważny problem, nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale na całym świecie. Na samych Wyspach stwierdzono blisko 100 tysięcy przypadków zachorowań.
Migracje zarówno personelu szpitalnego jak i wykwalifikowanych lekarzy spowodowane są… Brexitem. Specjaliści tłumnie opuszczają Wyspy – boją się o swoją przyszłość po wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Federation of Specialist Hospitals, zrzeszające dyrektorów czołowych brytyjskich szpitali, opublikowało otwarty list, w którym to wzywa rząd do uregulowania kwestii związanych z możliwością pozostania w kraju obywatelom Wspólnoty. Autorzy listu zwracają uwagę na fakt, że najbardziej na masowych wyjazdach personelu medycznego ucierpią samo pacjenci.
Główne brytyjskie szpitale są niemal uzależnione od specjalistów medycznych z Unii Europejskiej. W niektórych placówkach stanowią oni blisko jedną czwartą całego personelu. Mowa tu nie tylko o lekarzach pierwszego kontaktu, ale również fachowcach z zakresu leczenia nowotworów bądź przeprowadzania operacji mózgu. Rodzimi lekarze nie są w stanie zastąpić personelu pochodzącego z innych krajów Unii Europejskiej.
Pod listem otwartym podpisało się wiele placówek medycznych, w tym Royal Brompton Hospital (leczenie osób chorych na nowotwory), Walton Centre (problemy neurologiczne), a także Moorfield Eye Hospital (choroby oczu).
Wiele naukowców, lekarzy i specjalistów, po czerwcom referendum poważnie zastanawia się nad wyjazdem z Wielkiej Brytanii. Spora grupa już opuściła Wyspy, szukając pracy w innych krajach Wspólnoty.
Brytyjscy lekarze uważają, że elektroniczne papierosy powinny zniknąć ze sklepów, restauracji i innych miejsc, w których dzieci mogą zobaczyć jak modne jest palenie. Lekarze ostrzegają, że posiadanie takiego urządzenia i świadomość, że można użyć go wszędzie, naraża właściciela na "nadmierną inhalację".
Do rządu z prośbą o uregulowanie przepisów związanych z paleniem e-papierosów zwróciło się zrzeszenie The British Medical Association, do którego należy ponad 150 tysięcy lekarzy. Zdaniem większości z nich, ograniczenie obecności elektronicznych papierosów w przestrzeni publicznej może uratować życie wielu osób.
Oczywiście działania i opinie lekarzy zostały od razu skomentowane przez ekspertów z branży tytoniowej, którzy nazwali je "niesprawiedliwymi" oraz "szerzącymi negatywny wydźwięk". Ich zdaniem, papierosy elektroniczne są o 95 procent mniej szkodliwe od tradycyjnych.
Foto: www.vaping360.com
Lekarze z Southampton General Hospital sprawdzają działanie nowego leku dla pacjentów po wylewie. Skład leku jest oparty na substancji, która występuje naturalnie w brokułach.
Nazwa nowego leku to SFX-01. Lekarze chcą sprawdzić jak wpłynie on na stan pacjentów, którzy przeszli wylew do mózgu. Substancje, które zostały wykorzystane do produkcji leku to silne przeciwutleniacze, które pomagają regulować część funkcji naszego organizmu.
Lekarze z Southampton podkreślają jak ważna jest stała opieka nad pacjentami po wylewie oraz próba ciągłego udoskonalenia ich leczenia.
Dyrektor szkoły podstawowej w Rawtenstall w hrabstwie Lancashire postanowił zastosować hipnozę jako lek na stres oraz depresję u uczniów tej placówki. Nauczyciele zostali w niej odpowiednio już przeszkoleni, aby właśnie w ten sposób pomagać najmłodszym.
Tego dosyć innowacyjnego radzenia sobie ze stresem uczyła pedagogów psychoterapeutka Anne Cartridge, która prowadzi firmę specjalizującą się w parapsychologii. Cartridge przekazała nauczycielom jak efektywnie można pomóc uczniom w radzeniu sobie ze stresem i emocjami przy pomocy technik hipnozy. Według Cartridge, im wcześniej rozpoznane zostaną u dziecka problemy z radzeniem sobie z własnymi emocjami, tym łatwiej i skuteczniej udaje się mu pomóc.
Oczywiście od razu znaleźli się krytycy nowego rozwiązania, którzy uważają, że nauczyciele po takich warsztatach wiedzą tak naprawdę niewiele o hipnozie, dlatego też mogą dzieciom wyrządzić więcej krzywdy niż pomocy. Szczególnie przeciwni terapii hipnozą są specjaliści z fundacji Campaign for Real Education.
Brytyjskim lekarzom udało się wszczepić bioniczne oko kobiecie, która od kilkudziesięciu lat cierpiała na zwyrodnienie barwnikowe siatkówki. Choroba doprowadziła do ślepoty w prawym oku oraz do niemal całkowitego ograniczenia pola widzenia w lewym.
49-letnia Rhian Lewis miała poważne problemy ze wzrokiem odkąd skończyła 6 rok życia. Dzięki londyńskim lekarzom i ich niezwykłemu wyczynowi, Brytyjka jest już w stanie dostrzec światło, jednak z czasem 49-latka zobaczy jeszcze więcej, gdy tylko mózg przyzwyczai się do nowego oka. 8-godzinny zabieg przeprowadzono w John Radcliffe Hospital w Londynie - polegał on na umieszczeniu wyposażonego w 1500 czujników świetlnych implantu o wielkości 3 milimetrów w obumarłej siatkówce oka. Jest on połączony z mikro procesorem umieszczonym pod skórą za uchem kobiety.
- „Gdy nie widzisz tracisz pewność siebie i mobilność. Proste rzeczy jak zakupy ubrań stają się trudne, bo nie wiesz jak wyglądasz. Od ośmiu lat nie miałam pojęcia jak wyglądają moje dzieci. Teraz potrafię zlokalizować przedmioty, takie jak łyżka czy widelec. Jestem szczęśliwa, że to wszystko się udało” – mówi Lewis.
Lewis jest pierwszą osobą spoza Niemiec, która została wyposażona w oko bioniczne najnowszej generacji. Obraz, który widzi kobieta jest czarno-biały i ziarnisty, jednak może ona rozpoznać twarze swoich dzieci. Profesor Robert MacLaren nadzorujący całą operację podkreśla, jak dużym postępem jest dla 49-letniej Brytyjki możliwość dostrzegania otaczających ją kształtów. - „Reaktywacja tej części mózgu odpowiedzialnej za widzenie po wielu latach jej nie używania to bardzo żmudny proces. Nowe oko nie pozwoli jej czytać, ale da swobodę w poruszaniu się”.