Hide
BĄDŹ NA BIEŻĄCO!
Follow on Facebook
Facebook
Show
Wed, Apr 17, 2024

Archiwum

All Stories

Johnson spędzi wakacje w Szkocji, w tym część na kempingu

Brytyjski premier Boris Johnson, który apeluje do rodaków, by w czasie epidemii spędzali wakacje w kraju, sam da przykład i w weekend wyjedzie z rodziną na sześć dni na urlop do Szkocji, z czego część spędzi na kempingu - podał w poniedziałek dziennik "The Sun".

Według gazety Johnson, jego 32-letnia narzeczona Carrie Symonds, ich trzymiesięczny synek Wilfred oraz pies Dilyn będą spędzać wakacje gdzieś w odludnych terenach Szkocji, ale premier cały czas będzie pozostawał w kontakcie z członkami rządu, choć w nieco mniejszym zakresie niż zwykle.

Z uwagi na bezpieczeństwo królowej nie złoży też tradycyjnej wizyty na zamku Balmoral w Szkocji, do którego kilka dni temu - jak co roku w sierpniu - przyjechała Elżbieta II.

Johnson wyjazdem do Szkocji wykorzysta część przysługującego mu urlopu ojcowskiego, którego z powodu trudnej sytuacji epidemicznej nie wziął po narodzinach Wilfreda, tak jak początkowo planował.

W lipcu Johnson publicznie zadeklarował, że spędzi tegoroczne wakacje w kraju i zachęcał do tego rodaków. "Zachęcam ludzi, by nadal myśleli o wspaniałych +staycation+ tutaj. Wszystkie moje najszczęśliwsze wspomnienia z wakacji to wakacje w Wielkiej Brytanii" - mówił brytyjski premier. "Staycation" - termin powstały z połączenia słów "stay" i "vacation" oznacza wakacje spędzone w kraju, co z powodu epidemii i obowiązku poddania się kwarantannie po powrocie z wielu państw, jest wyjątkowo chętnie wybieranym rozwiązaniem przez Brytyjczyków.

Będzie to pierwszy wakacyjny wyjazd Johnsona i Symonds od czasu pobytu w okresie świąteczno-noworocznym na karaibskiej wysepce Mustique.

Z Londynu Bartłomiej Niedziński (PAP)

Obraz Marushka Tziroulnikoff z Pixabay 

Johnson spędzi wakacje w Szkocji, w tym część na kempingu

Rząd powołał pełnomocnika do walki z nielegalną imigracją przez La Manche

Brytyjski rząd powołał w niedzielę specjalnego pełnomocnika, który ma się zająć problemem gwałtownie rosnących w ostatnich kilku tygodniach nielegalnych prób przedostania się przez kanał La Manche.

Dan O'Mahoney, były oficer straży granicznej oraz Royal Marines, będzie w tej sprawie współpracował z minister spraw wewnętrznych Priti Patel, wiceministrem ds. przestrzegania przepisów imigracyjnych Chrisem Philpem oraz władzami francuskimi, w tym nad ostrzejszymi działaniami, które oba kraje mogłyby wprowadzić.

Jak podaje stacja Sky News, brytyjski rząd chciałby, aby Francja zatrzymała więcej małych łodzi płynących do Anglii i zabierała je z powrotem do portów francuskich, zamiast pozwalać im na dotarcie do brytyjskich wód terytorialnych. Francja domaga się 30 milionów funtów na pokrycie kosztów tych operacji, a Wielka Brytania jeszcze nie zdecydowała, czy przyjąć to żądanie.

Tymczasem ministerstwo spraw wewnętrznych oficjalnie zwróciło się do ministerstwa obrony z prośbą o to, by jednostek Royal Navy wspomogły łodzie straży granicznej w patrolowania kanału La Manche i powstrzymywaniu łodzi z nielegalnymi imigrantami.

"Liczba nielegalnych rejsów małych łodzi jest przerażająca. Pracujemy nad tym, aby ta trasa stała się nieopłacalna, aresztujemy przestępców ułatwiających te przeprawy i zapewniamy, że zostaną oni postawieni przed sądem" - oświadczyła Patel.

Jak podało ministerstwo spraw wewnętrznych, w ciągu ostatnich trzech dni ponad 500 osób zostało schwytanych przy próbie nielegalnego przedostania się do Wielkiej Brytanii przez kanał La Manche. W czwartek było to aż 235 osób, co jest rekordem jeśli chodzi o liczbę zatrzymanych w ciągu jednego dnia. W piątek przechwycono 17 łodzi ze 146 osobami na pokładach, a w sobotę 15 łodzi z 151 osobami.

To oznacza, że jest bardzo prawdopodobne, iż w sierpniu ponownie zostanie pobity miesięczny rekord zatrzymań, który ustanowiono został w lipcu. W ubiegłym miesiącu ta liczba przekroczyła 1100, podczas gdy dla porównania w lipcu zeszłego roku było to niespełna 200 osób.

Z Londynu Bartłomiej Niedziński (PAP)

Obraz Michael K z Pixabay 

Rząd powołał pełnomocnika do walki z nielegalną imigracją przez La Manche

Johnson: powrót wszystkich uczniów do szkół jest moralnym obowiązkiem

Powrót wszystkich uczniów do szkół we wrześniu jest narodowym priorytetem i moralnym obowiązkiem - napisał brytyjski premier Boris Johnson w artykule opublikowanym w niedzielę w "Mail on Sunday".

Zasugerował, że w przypadku nowej fali epidemii szkoły zostaną zamknięte jako ostatnie, aby zaś mogły one pozostać otwarte, mogą zostać zamknięte puby, restauracje i sklepy, które nie sprzedają niezbędnych produktów.

"Ta pandemia jeszcze się nie skończyła, a ostatnią rzeczą, na którą każdy z nas może sobie pozwolić, jest samozadowolenie. Ale teraz, gdy wiemy wystarczająco dużo, by bezpiecznie otworzyć szkoły dla wszystkich uczniów, mamy moralny obowiązek to zrobić" - napisał Johnson.

Jak wyjaśnił, "koszty zamknięcia szkoły spadły w nieproporcjonalnie dużym stopniu na osoby znajdujące się w najbardziej niekorzystnej sytuacji, na te właśnie dzieci, które najbardziej potrzebują szkoły", a czas spędzony poza klasą prowadzi do niższych wyników w nauce, co wpływa na obniżenie ich przyszłych szans życiowych.

Napisał, że istnieje obawa, iż "niektóre z nich całkowicie wypadną z systemu edukacji, rynku pracy lub praktyk zawodowych i nigdy do tego nie wrócą".

"Zamykanie naszych szkół na chwilę dłużej niż to absolutnie konieczne jest społecznie nie do przyjęcia, ekonomicznie nie do utrzymania i moralnie niewybaczalne" - podkreślił brytyjski premier.

Jak wskazuje źródło rządowe cytowane przez stację Sky News, Johnson chce, by w przypadku lokalnych blokad w razie nowych ognisk epidemii, szkoły były ostatnim sektorem, który zostanie zamknięty, przed przedsiębiorstwami. "Premier wyraził się jasno, że przedsiębiorstwa, w tym sklepy, puby i restauracje, powinny być do zamknięcia w pierwszej kolejności, a szkoły powinny być otwarte tak długo, jak to tylko możliwe" - powiedziało to źródło.

Decyzje dotyczące edukacji podejmowane przez brytyjski rząd dotyczą tylko szkół w Anglii, po edukacja w pozostałych częściach Zjednoczonego Królestwa znajduje się w kompetencjach lokalnych rządów. W Szkocji szkoły wznawiają działalność już w poniedziałek, w Irlandii Północnej - w zależności od klas, 24 lub 31 sierpnia, zaś w Anglii i Walii - 1 września.

Z Londynu Bartłomiej Niedziński (PAP)

Obraz Lourdes ÑiqueGrentz z Pixabay

Johnson: powrót wszystkich uczniów do szkół jest moralnym obowiązkiem

W wypadku polskiego autokaru na M5 zginęła 1 osoba, a 34 odniosło rany

W wypadku polskiego autokaru na Węgrzech zginęła jedna osoba zginęła, a 34 zostały ranne - poinformował w niedzielę rzecznik Krajowego Pogotowia Ratunkowego Pal Gyoerfi. Do wypadku doszło na autostradzie M5 koło miasta Kiskunfelegyhaza.

Dyżurna rzecznik komendy policji dla komitatu Bacs-Kiskun Adel Vincze-Messzi poinformowała, że w autobusie w chwili wypadku było 46 osób: dwóch kierowców i 44 pasażerów. Na miejscu zginął 35-letni mężczyzna, który znajdował się w przedniej części pojazdu.

Stan trzech osób, które ucierpiały w wypadku, w tym 5-letniego dziecka, jest określany w mediach węgierskich jako ciężki. Taka informację podała m.in. stacja telewizyjna Hir TV.

Zgodnie z informacjami przekazanymi mediom przez rzecznika Krajowego Pogotowia Ratunkowego Pala Gyoerfiego, węgierskie służby ratownicze zareagowały błyskawicznie, kierując do akcji dwa helikoptery i 14 karetek pogotowia. Ranni są wciąż przewożeni do pobliskich szpitali. Gyoerfi zapewnił, że wszyscy pasażerowie i kierowcy będą poddani badaniom, które określą ich stan.

Przyczyny wypadku nie są na razie znane - podkreśla w swym komunikacie węgierska policja.

Do wypadku doszło na M5, która jest jedną z głównych magistrali komunikacyjnych kraju, łączących stolicę kraju Budapeszt z Serbią. Autobus stoczył się do rowu melioracyjnego w pobliżu zjazdu do miasta Kiskunfalegyhaza w komitacie Bacs-Kiskun, w środkowej części Międzyrzecza Dunaju i Cisy. (PAP)

W wypadku polskiego autokaru na M5 zginęła 1 osoba, a 34 odniosło rany

Europa zaostrza przepisy dotyczące noszenia maseczek

W większości krajów Europy wprowadzono obowiązek noszenia maseczek w przestrzeni publicznej. Zakrywanie ust i nosa wymagane jest najczęściej w sklepach i transporcie. Zasady mogą się różnić nawet wewnątrz jednego kraju; za ich lekceważenie grożą grzywny.

Noszenie maseczek jest jednym z podstawowych środków bezpieczeństwa mających ograniczyć rozprzestrzenianie się koronawirusa. Ich używanie, szczególnie wtedy, gdy znajdujemy się w pobliżu osób, z którymi nie przebywamy na co dzień i nie możemy utrzymać od nich bezpiecznej odległości, jest zalecane przez Światową Organizację Zdrowia i władze medyczne większości państw.

Tak samo ważne jest przestrzeganie zasad higieny i dystansowanie społeczne. Chociaż w Europie rozwój epidemii udało się w znacznym stopniu zahamować, w ciągu ostatnich tygodni liczba nowych zakażeń niemal na całym kontynencie znów wzrasta. Coraz częściej mówi się o drugiej fali. Obowiązek noszenia maseczek jest utrzymywany w większości europejskich państw, a lista miejsc, w których obowiązuje, często jest rozszerzana.

W całej Francji obowiązuje nakaz zasłaniania ust i nosa we wszystkich zamkniętych przestrzeniach publicznych, ale wzrost nowych infekcji skłonił wiele władz samorządowych do rozszerzenia tego obowiązku na wybrane obszary na świeżym powietrzu. Na taki krok zdecydowały się setki miast i gmin, w tym duże ośrodki, takie ja Marsylia, Lille czy Tuluza oraz wiele miejscowości turystycznych, np. Biarritz i Saint Tropez.

Od poniedziałku noszenie maseczek będzie wymagane w niektórych, szczególnie uczęszczanych miejscach Paryża, m.in. na bulwarach biegnących wzdłuż Sekwany i Kanału św. Marcina oraz na targowiskach pod gołym niebem. We Francji za niestosowanie się do reguł związanych z używaniem maseczek grozi grzywna w wysokości 135 euro.

Władze miejskie Amsterdamu i Rotterdamu wprowadziły w środę obowiązek zakładania maseczek na najbardziej ruchliwych ulicach handlowych. W tym pierwszym mieście za nieprzestrzeganie przepisu można zapłacić 95 euro kary. W całej Holandii twarz trzeba zakrywać w pojazdach komunikacji publicznej. Rząd tego kraju, w odróżnieniu od większości swoich europejskich odpowiedników, nie namawia obywateli do noszenia maseczek w innych miejscach. Zamiast tego akcentuje konieczność przestrzegania zasad zachowania dystansu między ludźmi.

Rozszerzana jest również lista miejsc w Anglii i w Szkocji, w których obowiązkowo trzeba nosić maseczki. Od soboty, oprócz sklepów, centrów handlowych i środków komunikacji zbiorowej, znalazły się na niej również muzea, biblioteki, galerie, kina oraz budynki sakralne. Podobne przepisy będą obowiązywać od poniedziałku w Irlandii Północnej, w której, tak jak wciąż w Walii, zasłanianie twarzy wymagane było tylko podczas korzystania z transportu publicznego. Za niestosowanie się do przepisów możemy być ukarani mandatem do 100 funtów.

Także w Irlandii od poniedziałku obowiązkowe będzie używanie maseczek już nie tylko w komunikacji zbiorowej, ale i w sklepach i centrach handlowych. Za złamanie tych przepisów grozi do 2,5 tys. euro grzywny lub do sześciu miesięcy więzienia. W Hiszpanii trzeba zasłaniać usta i nos we wszystkich zamkniętych przestrzeniach publicznych oraz w otwartej przestrzeni publicznej, np. na ulicach i placach, gdy nie da się utrzymać półtorametrowego odstępu od innych ludzi. Wszystkie regiony kraju poza Wyspami Kanaryjskimi wprowadziły jednak jeszcze dalej idące przepisy, nakazujące używanie maseczek w każdym miejscu publicznym, niezależnie od dystansowania społecznego. Za lekceważenie tych postanowień można zapłacić karę. Jej wysokość zależy od regionu i wynosi zazwyczaj 100 euro.

Twarz zasłaniać też musimy we wszystkich zamkniętych przestrzeniach publicznych oraz środkach transportu we Włoszech. Powinno się to czynić również na zewnątrz, gdy niemożliwe jest zachowanie bezpiecznej odległości od innych. Podobnie jak w Hiszpanii, władze lokalne mogą wprowadzać dodatkowe obostrzenia, co często dzieje się chociażby w zatłoczonych miejscowościach turystycznych. Według włoskich mediów zaostrzają się kontrole i rosną kary za niewypełnianie tego obowiązku. W Mediolanie za brak maseczki można dostać mandat w wysokości 400 euro. Takie samo zachowanie w regionie Kampanii grozi grzywną 1000 euro.

Zwiększają się też kary za niestosowanie się do regulacji dotyczących zasłaniania ust i nosa wprowadzonych przez poszczególne niemieckie landy. W Nadrenii Północnej-Westfalii wynoszący 150 euro mandat ma być bezwzględnie nakładany na wszystkich łamiących przepisy – wcześniej często kończyło się na ostrzeżeniu. Taką samą grzywnę trzeba też płacić za brak maseczki w Bawarii. Wyższe, sięgające nawet 500 euro, są mandaty w Berlinie. Władze Szlezwika-Holsztynu planują wprowadzić karę finansową, a rząd Dolnej Saksonii podwyższyć jej stawkę.

Chociaż o przepisach związanych z noszeniem maseczek decydują władze poszczególnych krajów związkowych, praktycznie w całych Niemczech obowiązują zbliżone regulacje. Nakazują one zasłanianie twarzy w środkach transportu publicznego oraz w sklepach. Z analogicznymi zasadami trzeba się liczyć przy wizycie w którymś z krajów związkowych Austrii.

Bardziej surowe ograniczenia obowiązują w Belgii, w której władze wielu miast ogłosiły wymóg używania maseczek na terenie całej miejscowości bądź jej części, np. ścisłego centrum albo głównych ulic handlowych. Regulacja takie zostały wprowadzone m.in. w Brukseli, Brugii czy Antwerpii. Za ich złamanie grożą kary nawet do 250 euro.

W Portugalii twarz musimy zasłaniać podczas korzystania z komunikacji zbiorowej, a także w niektórych ogólnodostępnych miejscach, takich jak muzea czy kościoły. Nie trzeba tego robić na ulicach i plażach. Niestosowanie się do przepisów grozi mandatem w wysokości od 120 do 350 euro.

W Chorwacji, Rumunii, Grecji, na Ukrainie i w Bułgarii maseczki trzeba zakładać w pojazdach komunikacji zbiorowej oraz w zamkniętych przestrzeniach publicznych, np. w sklepach. W tym ostatnim kraju za zlekceważenie przepisów zapłacimy 300 lewów grzywny (ok. 675 zł). Podobne przepisy obowiązują na Cyprze.

Osoby przybywające do największych miast Turcji oraz turystycznych regionów tego państwa muszą nosić maseczki we wszystkich miejscach publicznych, również na ulicach, w parkach i na plażach. Złamanie tego przepisu grozi karą sięgającą nawet 900 lir tureckich, czyli prawie 500 zł.

Zbliżone regulacje przyjęto w Czarnogórze, z tym, że w tym kraju twarzy nie trzeba zakrywać na plażach i w parkach narodowych. Powszechny nakaz noszenia maseczek został zniesiony w Czechach, ale obowiązują od niego lokalne wyjątki, zasłanianie ust i nosa wciąż jest wymagane na przykład w praskim metrze.

Na Słowacji maseczki należy zakładać we wszystkich zamkniętych pomieszczeniach, w których stykamy się z obcymi ludźmi - także w środkach komunikacji masowej. Za niestosowanie się do tych przepisów trzeba zapłacić nawet do 1650 euro grzywny. Zasłanianie twarzy w komunikacji publicznej (w tym np. wewnątrz statków pływających po Balatonie) i w sklepach jest obowiązkowe na Węgrzech. Takie same rozwiązania obowiązują obecnie na Litwie.

Władze Łotwy, Estonii i Danii nie wymagają od swoich obywateli zakrywania ust i nosa w przestrzeni publicznej, ale radzą im to robić w szczególnie zatłoczonych miejscach, np. w środkach komunikacji zbiorowej. Wprowadzenie podobnych rekomendacji rozważa Finlandia. Według szwedzkiej agencji zdrowia publicznego nie ma potrzeby, by ludzie nosili maseczki w codziennych sytuacjach w tym kraju.

Większość oficjalnych stron rządowych informuje, że usta i nos wystarczy zasłaniać maseczką niemedyczną. Niektóre dodają, że dozwolone jest też używanie szala lub chusty. Zazwyczaj z tego obowiązku zwolnione są m.in. młodsze dzieci oraz osoby, które nie powinny nosić maseczek z przyczyn zdrowotnych.

Autor: Jerzy Adamiak (PAP)

Obraz MichaelGaida z Pixabay 

Europa zaostrza przepisy dotyczące noszenia maseczek

Kot Palmeston zrezygnował z obowiązków głównego łowcy myszy w MSZ

Palmerston, kot, który od ponad czterech lat mieszkał w siedzibie brytyjskiego ministerstwa spraw zagranicznych, poinformował w piątek, że rezygnuje z pełnia obowiązków głównego łowcy myszy brytyjskiej dyplomacji, gdyż pragnie wieść spokojniejsze życie na wsi.

W liście wysłanym do Simona McDonalda, najwyższego rangą urzędnika służby cywilnej w MSZ, Palmerston - który ma na Twitterze 106,6 tys. obserwujących - wyjaśnił, że w czasie epidemii koronawirusa, tak jak wiele innych osób, zaczął pracować z domu i doszedł do wniosku, iż życie z dala od dyplomatycznego zgiełku jest spokojniejsze i łatwiejsze.

Wyraził przekonanie, że jego znak firmowy, jakim było udawanie, że śpi, podczas gdy w rzeczywistości podsłuchiwał rozmowy zagranicznych dygnitarzy, będzie z pewnością sporą stratą dla brytyjskich służb wywiadowczych, ale w miarę jak przybywa mu lat, musi myśleć także o sobie i zrezygnować z dyplomatycznych obowiązków. Życie na wsi bardzo mu się spodobało, szczególnie lubi teraz wspinać się na drzewa.

Palmerston podkreślił, że jest dumny, iż przez te lata mógł podać łapkę politykom z tylu krajów, zaś tak liczne grono obserwujących jego konto jest dowodem, że nawet ci na czterech łapach mogą odegrać ważną rolę budowaniu wizerunku Wielkiej Brytanii i pomóc w osiąganiu jej celów. Zapewnił, że choć formalnie kończy pracę, nadal pozostanie ambasadorem Wielkiej Brytanii. List został podpisany odciskami dwóch kocich łapek.

Palmerston, czarno-biały kot, który przygarnięty został przez MSZ w kwietniu 2016 r., nosi imię na cześć XIX-wiecznego ministra spraw zagranicznych i dwukrotnego premiera, wicehrabiego Palmerstona. Wiadomo, że kilkakrotnie miał spięcia, poważniejsze niż tylko groźne pomiaukiwania, z Larrym, oficjalnym kotem urzędu premiera na Downing Street 10, ale jak twierdzi stacja BBC, nie były one przyczyną jego rezygnacji.

Z Londynu Bartłomiej Niedziński (PAP)

Kot Palmeston zrezygnował z obowiązków głównego łowcy myszy w MSZ

Schwytano rekordową liczbę nielegalnych imigrantów na kanale La Manche

Rekordową liczbę 235 nielegalnych imigrantów próbujących na 17 łodziach przedostać się przez kanał La Manche do Wielkiej Brytanii zatrzymały w czwartek brytyjskie łodzie patrolowe oraz straż graniczna - poinformowało w piątek ministerstwo spraw wewnętrznych.

To największa w historii dobowa liczba imigrantów schwytanych przy próbie przedostania się do Wielkiej Brytanii drogą morską. Doszło do tego zaledwie tydzień po ustanowieniu poprzedniego rekordu - w poprzedni czwartek złapano 202 osoby.

W lipcu tego roku na kanale La Manche schwytano ponad 1100 nielegalnych imigrantów, co jest wzrostem o ponad 50 proc. w stosunku do poprzednich trzech miesięcy i jeszcze większym w stosunku do poprzednich - dla porównania, w lipcu zeszłego roku było ich niespełna dwustu.

W związku z tym drastycznym wzrostem poselska komisja spraw wewnętrznych wszczęła w piątek dochodzenie, które ma wyjaśnić przyczynę tego zjawiska, w szczególności zbadać rolę gangów przestępczych zajmujących się przemytem ludzi, działania brytyjskich i francuskich władz w celu powstrzymywania nielegalnej imigracji, a także sytuację w obozach dla migrantów po francuskiej stronie kanału.

"Liczba nielegalnych rejsów małych łodzi jest przerażająca i niedopuszczalnie wysoka. Liczby te są skandaliczne. Francja i inne państwa UE są bezpiecznymi krajami. Prawdziwi uchodźcy powinni ubiegać się o azyl tam, a nie ryzykować życiem i łamać prawo, przyjeżdżając do Wielkiej Brytanii. Wiem, że kiedy Brytyjczycy mówią, że chcą odzyskać kontrolę nad naszymi granicami - to dokładnie to mają na myśli" - napisała na Twitterze brytyjska minister spraw wewnętrznych Priti Patel.

Na razie jednak nie widać, by ta liczba miała się zmniejszyć - jak podała stacja Sky News, w piątek rano zatrzymano kolejnych ponad stu nielegalnych imigrantów na 11 łodziach.

Z Londynu Bartłomiej Niedziński (PAP)

Obraz Наталия Когут z Pixabay 

Schwytano rekordową liczbę nielegalnych imigrantów na kanale La Manche

50 mln maseczek kupionych przez rząd nie nadaje się do użytku

Pięćdziesiąt milionów maseczek ochronnych zakupionych w kwietniu przez brytyjski rząd dla pracowników publicznej służby zdrowia, w ramach kontraktu o wartości 252 mln funtów, nie będzie używanych z powodu obaw o ich bezpieczeństwo.

Jak wyjaśniono, maseczki, które zamiast być zapinane z tyłu głowy zakładane są na uszy, mogą nie przylegać wystarczająco ciasno, a tym samym stwarzać zagrożenie przedostania się wirusa.

Na dodatek okazało się, że osobą, która pierwotnie zwróciła się do rządu w sprawie umowy był biznesmen Andrew Mills. Jest on jednocześnie rządowym doradcą handlowym i doradcą zarządu Ayanda Capital - firmy, od której zakupiono maseczki. Przekonywał on w stacji BBC, że jego stanowisko nie wpłynęło na przyznanie kontraktu.

29 kwietnia brytyjski rząd zawarł z Ayanda Capital umowę na zakup 200 mln maseczek dwóch typów - 50 mln bardziej zaawansowanych maseczek FFP2 z zaworem wydechowym oraz 150 mln prostych maseczek medycznych IIR. Problem jest z tymi pierwszymi, które jak się ocenia, miały kosztować ponad 150 mln funtów, ale jak podano, w tej sytuacji również te drugie zostaną ponownie sprawdzone.

Zapytany o tę sprawę, premier Boris Johnson powiedział, że będzie bardzo rozczarowany, jeśli "jakakolwiek partia środków ochrony osobistej okaże się niezdatna do użytku". Oznajmił, że ponieważ toczy się postępowanie prawne, nie będzie komentował tej konkretnej sprawy. Podkreślił, że jego rząd stał w obliczu kolosalnego wyścigu z czasem, aby produkować i sprowadzić z zagranicy miliardy sztuk środków ochrony osobistej oraz że dostawy są obecnie składowane na wypadek drugiej fali Covid-19 pod koniec roku.

"W czasie tej globalnej pandemii pracowaliśmy niestrudzenie nad dostarczaniem środków ochrony osobistej, aby chronić ludzi na pierwszej linii. Dostarczono ponad 2,4 mld artykułów, a ponad 30 mld zamówiono u brytyjskich producentów i partnerów międzynarodowych, aby zapewnić ciągłość dostaw, która zaspokaja potrzeby pracowników służby zdrowia i opieki społecznej zarówno teraz, jak i w przyszłości. Wprowadzono solidne procedury mające zapewnić, że zamówienia są wysokiej jakości i spełniają rygorystyczne normy bezpieczeństwa, przy zachowaniu należytej staranności przy realizacji wszystkich zamówień rządowych" - napisano w oświadczeniu brytyjskiego rządu.

Te wyjaśnienia nie przekonują opozycji, która wskazuje, że to już kolejny przypadek, gdy rząd zawiódł w reakcji na epidemię. "Przez miesiące mówiono nam, że rząd kupuje odpowiedni sprzęt dla frontowych pracowników. Znowu do tego nie doszło. Potrzebujemy teraz dochodzenia, śledztwa w sprawie tego, co poszło nie tak z tą konkretną umową" - oświadczył lider opozycyjnej Partii Pracy Keir Starmer.

Do sprawy odniósł się też dostawca maseczek. "Dostarczone maseczki zostały poddane rygorystycznym badaniom technicznym i spełniają wszystkie wymogi specyfikacji technicznych, które zostały udostępnione w internecie za pośrednictwem rządowego portalu. W naszej umowie znajdują się postanowienia dotyczące odrzucenia produktu, jeśli nie spełniał on wymaganej specyfikacji zgodnie z umową. Przepisy te nie zostały aktywowane" - napisano.

Z Londynu Bartłomiej Niedziński (PAP)

Obraz Mammiya z Pixabay 

50 mln maseczek kupionych przez rząd nie nadaje się do użytku

Brytyjczycy wskutek epidemii chętniej myślą o przeprowadzce na wieś

Z powodu epidemii koronawirusa Brytyjczycy coraz częściej rozważają przeprowadzkę z dużych miast na wieś. W czerwcu i lipcu liczba wyszukiwań domów na wsi zwiększyła się o 126 proc. w porównaniu z tymi samymi miesiącami zeszłego roku.

Jak podaje firma Rightmove, właściciel największej brytyjskiej internetowej wyszukiwarki nieruchomości, która w czwartek opublikowała statystyki, trend ten zaczął się w kwietniu i od tego czasu przybiera na sile.

Dane dotyczą 10 dużych miast: Londynu, Birmingham, Manchesteru, Liverpoolu, Nottingham, Sheffield, Leicester i Bristolu w Anglii oraz Edynburga i Glasgow w Szkocji. W czerwcu i lipcu nastąpił wzrost wyszukiwań nieruchomości w porównaniu z zeszłym rokiem o 78 proc., co jest do pewnego stopnia efektem tego, że po poluzowaniu restrykcji ludzie z powrotem zaczęli myśleć o przeprowadzkach. Ale 126-procentowy wzrost wyszukiwań domów na wsi jest znacznie wyższy niż wzrosty, które miały miejsce w przypadku nieruchomości w miastach i mniejszych miejscowościach.

Szczególnie mocno przeprowadzką na wieś zainteresowani są mieszkańcy Liverpoolu, gdzie odnotowano wzrost wyszukiwań o 275 proc., następnie Edynburga - o 205 proc., Birmingham - o 186 proc. i Londynu o 144 proc.

Tylko w jednym z tych 10 miast - Leicester - wzrost wyszukiwań domów na wsi był niższy niż nieruchomości w małych miejscowościach. Leicester jest też jedynym z tych miast, w których liczba osób wyszukujących nieruchomości poza miastem nie zwiększyła się w porównaniu z ubiegłym rokiem. Na przeciwnym biegunie znajduje się Londyn - o ile w czerwcu i lipcu 2019 r. nieruchomości poza granicami miasta szukało 45 proc. osób, w tych samych miesiącach tego roku było to już 54 proc.

Jak zwraca uwagę firma Rightmove, zwiększone zainteresowanie domami na wsi wcale nie jest związane z niższymi kosztami, bo w wielu przypadkach ceny tych nieruchomości są wyższe niż w miastach, ale raczej z chęcią zmiany stylu życia i możliwościami, które daje praca zdalna.

"Pokusa nowego stylu życia, który jest cichszy i w którym jest mnóstwo pięknych krajobrazów i więcej przestrzeni na świeżym powietrzu, doprowadziła do tego, że coraz więcej mieszkańców miast decyduje się zostać mieszkańcami wsi. Najczęściej wyszukiwania odbywają w tym samym regionie, w którym obecnie mieszkają dane osoby, ponieważ prawdopodobnie utrzymają oni swoją obecną pracę, ale mogą mieć możliwość rzadszych dojazdów do niej i zorganizowania sobie miejsca pracy w domu" - mówi Miles Shipside z Rightmove.

Z Londynu Bartłomiej Niedziński (PAP)

Obraz Albrecht Fietz z Pixabay 

Brytyjczycy wskutek epidemii chętniej myślą o przeprowadzce na wieś

Przywrócono kwarantannę dla przyjazdów z Belgii, Andory i Bahamów

Wszyscy przyjeżdżający do Wielkiej Brytanii z Belgii, Andory i Bahamów muszą się poddać 14-dniowej kwarantannie, z tego obowiązku zostaną natomiast zwolnieni podróżni z Malezji i Brunei - ogłosił w czwartek wieczorem brytyjski minister transportu Grant Shapps.

Zmiany zasad kwarantanny dotyczące Belgii, Andory i Bahamów wejdą w życie w sobotę o godz. 4 rano, z wyjątkiem Walii, gdzie ten obowiązek wprowadzony zostanie już o północy z czwartku na piątek, zaś dotyczące Malezji i Brunei - we wtorek 11 sierpnia, z wyjątkiem Walii, gdzie również stanie się to już w nocy z czwartku na piątek.

Jak wyjaśnił brytyjski rząd, od połowy lipca w Belgii nastąpił czterokrotny wzrost liczby nowych przypadków koronawirusa w przeliczeniu na 100 tys. mieszkańców, w Andorze - pięciokrotny, zaś na Bahamach wskaźnik ten zwiększył się z 3,1 do 78,6. Jednocześnie brytyjskie MSZ uaktualniło swoje zalecenia podróżne i obecnie odradza wyjazdy do tych trzech państw, o ile nie są one absolutnie niezbędne.

Podróżni z Malezji i Brunei będą zwolnieni z kwarantanny, o ile w ciągu 14 dni przed przyjazdem nie byli w żadnym państwie spoza listy tych, z których przyjazd łączy się z obowiązkiem jej odbycia. Oba państwa już wcześniej zostały zdjęte z listy tych, do których wyjazdy są odradzane.

Wprowadzenie obowiązku kwarantanny dla przyjazdów z Belgii nie jest zaskoczeniem, bo brytyjski rząd kilka razy w ostatnich dniach powtarzał, że nie zawaha się podjąć szybkich decyzji, jeśli w jakimś kraju będzie widoczny gwałtowny wzrost zakażeń, a Belgia najczęściej pojawiała się w medialnych spekulacjach.

W Belgii wskaźnik nowych zakażeń wynosi obecnie 49,2 na 100 tys. mieszkańców, czyli ponad trzy razy więcej niż w Wielkiej Brytanii (14,3) i prawie dwa razy więcej niż w Hiszpanii w czasie, gdy pod koniec lipca brytyjskie władze przywróciły obowiązek kwarantanny dla przyjazdów z tego kraju (27,4).

Belgię co roku odwiedza ok. 1,8 mln Brytyjczyków, Andorę - 150 tys., zaś na Bahamy w 2018 roku udało się 36 tys. obywateli brytyjskich.

Za nieprzestrzeganie kwarantanny grozi w Anglii, Walii i Irlandii Północnej kara w wysokości 1000 funtów, a w Szkocji - 480.

Z Londynu Bartłomiej Niedziński (PAP)

Obraz armennano z Pixabay 

Przywrócono kwarantannę dla przyjazdów z Belgii, Andory i Bahamów

W Irlandii Płn. po dużym wzroście zakażeń obowiązek zasłaniania twarzy

Od poniedziałku w Irlandii Północnej zasłanianie twarzy w sklepach i wszystkich zamkniętych przestrzeniach publicznych będzie obowiązkowe, a planowane na ten dzień otwarcie pubów, które nie serwują jedzenia, jest przesunięte na 1 września - ogłosił w czwartek tamtejszy rząd.

To reakcja na nieoczekiwanie duży wzrost wskaźnika reprodukcji koronawirusa oraz nowych zakażeń.

Jak podano wcześniej w czwartek, wskaźnik reprodukcji, czyli liczba kolejnych osób zakażanych przez każdego już zakażonego, wahająca się w zeszłym tygodniu między 0,5 a 1, obecnie wynosi 0,8-1,8. Jeśli wskaźnik ma wartość poniżej 1, epidemia się cofa, jeśli powyżej - rozprzestrzenia.

Z kolei liczba zakażeń wykrytych w Irlandii Płn. w ciągu ostatniej doby wyniosła 43, co oznacza, że jest ona najwyższa od 13 maja. To także ponad dwa razy więcej niż w ciągu pięciu poprzednich dni łącznie.

Jak powiedział Robin Swann, minister zdrowia w północnoirlandzkim rządzie, najnowsze liczby podkreślają, że zagrożenie ze strony koronawirusa pozostaje bardzo realne. "Jeśli ktoś nadal myśli, że Covid-19 zniknie, niech pomyśli jeszcze raz" - dodał.

Tak duży wzrost wskaźnika reprodukcji i nowych zakażeń jest zaskakujący, bo Irlandia Północna jest tą częścią Zjednoczonego Królestwa, w której sytuacja epidemiczna była najlepsza. Od 24 dni nie było tam ani jednego zgonu na Covid-19, była pierwszą częścią kraju, w której miał miejsce dzień bez żadnego zakażenia w ciągu doby, i jest jedyną, w której takie dni zdarzały się regularnie.

Północnoirlandzki rząd potwierdził zarazem w czwartek, że od nowego roku szkolnego, czyli od końca sierpnia wszyscy uczniowie ze wszystkich szkół powrócą do normalnych zajęć. Szefowa rządu Arlene Foster oświadczyła, że wybór czy otwierać szkoły, czy też pozostałe puby, był jasny i priorytetem władz jest to pierwsze.

Z Londynu Bartłomiej Niedziński (PAP)

Obraz Juraj Varga z Pixabay 

W Irlandii Płn. po dużym wzroście zakażeń obowiązek zasłaniania twarzy

Meghan wygrała sprawę w sądzie o ochronę tożsamości przyjaciółek

Meghan, żona brytyjskiego księcia Harry'ego, wygrała w środę sprawę sądową, aby przynajmniej na razie nie ujawnione zostały nazwiska pięciu jej przyjaciółek, uwikłanych w szerszą batalię, którą toczy ona przeciwko wydawcom tabloidów, zarzucając im naruszenie prywatności.

Meghan pozwała Associated Newspapers (ANL) - wydawcę m.in. dziennika "Daily Mail", jego strony internetowej MailOnline i niedzielnego wydania "Mail on Sunday" - w związku z pięcioma artykułami zawierającymi fragment odręcznego listu, który w sierpniu 2018 roku wysłała do swojego ojca Thomasa Markle. Uważa ona, że publikacje te były naruszeniem jej prywatności oraz praw autorskich.

ANL argumentuje, że nie można mówić, by publikacje w "Mail on Sunday" i MailOnline w lutym 2019 roku były naruszaniem prawa do prywatności, bo ukazały się one już po tym, jak pięć przyjaciółek Meghan wspomniało o tym liście w wywiadzie udzielonym anonimowo amerykańskiemu magazynowi "People". W rozmowie tej wypowiedziały się one przeciwko presji, jaką Meghan doświadczała ze strony brytyjskich tabloidów.

ANL uważa, że te pięć przyjaciółek może być kluczowymi świadkami w procesie, który Meghan wytoczyła, zatem chciał ujawnienia ich nazwisk. Meghan w oświadczeniu przesłanym do sądu argumentowała, że ujawnienie nazwisk byłoby zagrożeniem dla ich "dobrego samopoczucia emocjonalnego i psychicznego", zaś ANL dąży do tego jedynie ze względów komercyjnych.

W środę sędzia Mark Warby orzekł, że nazwiska nie mogą być na razie opublikowane, ale to może się zmienić. "Doszedłem do wniosku, że na razie przynajmniej sąd powinien zgodzić się na wysuwane przez powódkę roszczenia, czego skutkiem będzie przyznanie ochrony tożsamości źródeł" - powiedział. Meghan nie była obecna podczas procesu, reprezentowana była przez prawnika.

Kwestia anonimowości źródeł jest jedną z wielu spraw wstępnych w procesie wytoczonym przez Meghan, a rozpoczęcia właściwego procesu należy się spodziewać najwcześniej w przyszłym roku.

Coraz bardziej wrogie stosunki między parą książęcą a niektórymi brytyjskimi gazetami, którym Meghan i Harry zarzucali nadmierne ingerowanie w ich życie i nieprawdziwe relacje, były jednym z głównych powodów ich decyzji o rezygnacji z pełnienia obowiązków członków rodziny królewskiej i wyjazdu do Stanów Zjednoczonych.

Z Londynu Bartłomiej Niedziński (PAP)

 

 

foto : twitter / PHarry_Meghan

Meghan wygrała sprawę w sądzie o ochronę tożsamości przyjaciółek

Władze Szkocji walczą z lokalnym ogniskiem epidemii SARS-CoV-2 w Aberdeen

Władze Szkocji wprowadziły w środę w Aberdeen - trzecim co do wielkości mieście kraju - dodatkowe restrykcje w celu zatrzymania lokalnego ogniska koronawirusa. To pierwszy taki przypadek w Szkocji, w której wskaźnik zakażeń jest wyraźnie niższy niż w Anglii i Walii.

Zgodnie z decyzją ogłoszoną przez szefową szkockiego rządu Nicolę Sturgeon, o godz. 17 miejscowego czasu wszystkie puby, bary i restauracje w Aberdeen muszą zostać zamknięte. 228 tys. mieszkańców miasta nie może odwiedzać się w domach, ani przemieszczać się w celach rekreacyjnych na odległość większą niż 5 mil (nieco ponad 8 km) od domu, zaś pozostałym osobom zalecono, by nie przyjeżdżali do miasta. Restrykcje wprowadzono wstępnie na siedem dni, po czym nastąpi ocena sytuacji.

Ognisko epidemii SARS-CoV-2 w Aberdeen wykryto w jednym z tamtejszych pubów. Od czasu potwierdzenia pierwszego zakażenia wśród osób, które w nim przebywały, co nastąpiło 26 lipca, liczba wywodzących się stamtąd przypadków wzrosła już do 54.

"Ten wirus nie odszedł, a jeśli ktoś miał wątpliwości, to dziś mamy dowody na to, jak bardzo jest to prawdą. Wciąż jest i nadal jest wysoce zakaźny i nadal jest bardzo niebezpieczny. Wybuch w Aberdeen jest ostrym przypomnieniem tego. Pokazuje, co może się stać, jeśli pozwolimy uśpić naszą czujność" - podkreśliła Sturgeon.

Mimo tego ogniska w Aberdeen, sytuacja epidemiczna w Szkocji jest znacznie lepsza niż w Anglii i Walii, choć nieco gorsza niż w Irlandii Północnej. Jak wynika z danych brytyjskiego rządu, ostatni jak dotychczas zgon z powodu Covid-19 zarejestrowano 17 lipca, co oznacza już 18 kolejnych dni bez ofiary śmiertelnej. Ich łączna liczba pozostaje na poziomie 2491, co przekłada się na 45 zgonów na 100 tys. mieszkańców, podczas gdy w Anglii ten wskaźnik wynosi 74.

Te statystyki uwzględniają jednak tylko zgony, w których potwierdzono obecność koronawirusa testem. Dane Narodowego Rejestru Szkocji (NRS) uwzględniają wszystkie przypadki, gdy koronawirus był wymieniony w akcie zgonu, nawet jeśli nie został przeprowadzony test i według nich zmarło z powodu Covid-19 4208 osób.

Jeśli chodzi o zakażenia, to w ostatnich pięciu dniach zdarzyły się dwa takie, gdy ich liczba była równa lub większa niż 30, co było pierwszym takim przypadkiem od początku czerwca. Nadal jednak zarówno liczba nowych przypadków, jak i łączna w stosunku do populacji jest wyraźnie niższa niż w Anglii i Walii. Od początku epidemii w Szkocji wykryto 18 717 zakażeń.

Z Londynu Bartłomiej Niedziński (PAP)

Obraz Graham Hobster z Pixabay

Władze Szkocji walczą z lokalnym ogniskiem epidemii SARS-CoV-2 w Aberdeen
Image

Świetna aplikacja! Pobierz!

Image
Image

Jesteś świadkiem ciekawych wydarzeń?

Zarejestruj się i podziel się swoją historią

Autorzy 

Zostań autorem
Image
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo
  • logo

Korzystając z naszej strony, wyrażasz zgodę na wykorzystywanie przez nas plików cookies - Polityka prywatności. Zaktualizowaliśmy naszą politykę przetwarzania danych osobowych - RODO. Więcej dowiesz się TUTAJ.